[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Następnego dnia dotarliśmydo wioski Błagodacz, gdzie awangarda stoczyła najcięższą walkę.Jeden zpocisków trafił bezpośrednio w zapas amunicji sowieckiego działa.Leżałotam bez głowy nagie ciało.Na miejscu szyi ziała olbrzymia poczerniała ispękana dziura.Tłuszcz na udach stopił się tworząc długie białe rozpadliny.Chciałem poszukać głowy artylerzysty.Nagle zobaczyłem przyklejoną dometalowej blachy przerażająca ludzką maskę.Wybuch oskalpował biedaka,zdzierając mu z twarzy skórę, oczy i włosy.Przenikliwy mróz natychmiastzamroził błonę, która dokładnie zachowała kształt i kolor: niebieskie oczywciąż patrzyły.Kępka jasnych włosów powiewała na wietrze.Był to realizm,który wydobywał z gardła krzyk przerażenia.***Kilku Niemcom udało się przedostać do wioski z ciężkimi karabinamimaszynowymi.Rosjanie powrócili, ruszając do szturmu z trzech stronjednocześnie, naiwni jak dzieci.Atak z flanki powierzyli bitnym Kozakom,odzianym we wspaniałe niebieskie mundury, uzbrojonym w zakrzywioneszable.Wpadli galopem, unosząc się i opadając w miękkich i giętkichsiodłach na rączych koniach.Wszyscy zostali bez litości wybici.Koniewaliły się z podkulonymi, wygiętymi w pałąk przednimi kończynami.StrojniKozacy toczyli się po śniegu we wszystkich kierunkach, albo zastygaliskuci lodem na siodłach, połączeni w chwili śmierci na zawsze ze swymiwierzchowcami.Z dwóch innych wzgórz do szturmu przez nagi step rzucilisię Sybiracy, równie naiwni jak Kozacy.%7ładen z atakujących nie zdołałdotrzeć bliżej niż trzydzieści metrów od zabudowań.Znieg był usianysetkami ciał Sybiraków.Wszyscy doskonale wyposażeni, ubrani w grubeamerykańskie flanele, na których mieli kolejną warstwę cienkiej odzieży iw końcu grube watowane mundury, kożuchy i białe obszerne płaszcze.Dziękitemu wytrzymywali nawet najcięższe mrozy.Prawie wszyscy byli rasy żółtej,włosy mieli sztywne, jak sierść dzika.Mróz mumifikował ciała w chwiliupadku.Jeden z nich miał oko wyrwane z oczodołu przez kulę, która wbiłasię w czaszkę.Oko natychmiast zamarzło.Przesunęło się na długość palca podłuk brwiowy i przypominało przerażający instrument optyczny.yrenicapatrzyła na nas tak, jakby Mongoł ciągle jeszcze żył.Oczy zmarłych, dziękiczterdziestostopniowemu mrozowi, zachowywały niezwykłą przejrzystość.Wioska była w opłakanym stanie.Noc spędziliśmy między młodymi zwierzętami,które uratowały się z masakry.W naszym pomieszczeniu było, oprócz małegocielaka i kur, z dziesięć pięknych gołębic, które gruchały cały czas, niezważając na wściekłość ludzi.Kiedy obudziliśmy się, czekało nas nowewrażenie: odwilż! Całkowita odwilż! Wioska brodziła w wodzie głębokiej nadwadzieścia centymetrów.%7łołnierz bije się przy każdej pogodzie.Wyruszaliśmy na wroga przez ciała poległych, które płynęły drogą, niczymdryfujące barki.Odwilż i mrózRosyjska odwilż następowała w niezwykłym tempie.Na początku lutego 1942roku było czterdzieści dwa stopnie poniżej zera.Dwa tygodnie pózniejdrogi zamieniły się w głębokie na trzydzieści centymetrów rzeki.Z trudemwdrapywaliśmy się na zbocze, pokryte trupami, które spływały z Błagodaczy na Wschód.Holowaliśmy znalezione w chatach sanie, ciągnięte przez kilkaszkap, które błąkały się po polach wśród śniegów.Nie mieliśmy ani uprzęży,ani postronków, ani lejców: przywiązaliśmy zwierzęta czerwonymi kablamitelefonicznymi, które cały czas pękały i które wytrwale naprawialiśmy.Minęliśmy rosyjskie sanie.Konie i woznica zginęli od jednej serii:żołnierz, krępy Mongoł, orzechowo brązowy, całkowicie sztywny, patrzył nadrogę wytrzeszczonymi oczami.Obok stał olbrzymi zielony gąsior,zawierający dwadzieścia funtów soku pomidorowego.Zginęły konie, zginąłMongoł, a butla pozostała nietknięta.Kiedy zeszliśmy w dół, znalezliśmy sięw samym środku potopu.Pola były zalane, woda spływała tysiącami małychrowków, które wychodziły prosto na drogę.Lód był jeszcze bardzo twardy, awoda podnosiła się.Idąc zanurzaliśmy się po kolana w lodowatych nurtach.***Na nocleg musieliśmy stanąć w jakiejś osadzie.Składała się z dwóch domów.Wjedynej izbie każdej chaty stało ściśniętych osiemdziesięciu chorwackichochotników.Nie było szans, by chociaż jedna osoba wcisnęła się do tejklatki dla ludzi.Dwa małe chlewy też roiły się od przemarzniętychżołnierzy, którzy nie mogli się nawet wysuszyć.Mogliśmy tylko przez otwórdo zrzucania siana wdrapać się do szczeliny, która oddzielała sufit oddachu.Klitka miała metr wysokości.Trzeba było jeszcze przejść po belkach,uważając, aby nie spaść przez słomiano-gliniany sufit na plecyosiemdziesięciu Chorwatów.Przeszło sto osób musiało prześlizgnąć się aż donarożnych krokwi i ulokować się jeden za drugim na belkach, w dwóchczarnych dziurach.Musieliśmy się kurczyć albo przykucać.Trudno było długowytrzymać w takich pozycjach.Nogi w grubych butach, przemoczonychlodowatą wodą, całkowicie przemarzły.Od rana nic nie jedliśmy, opróczpajdy czerstwego przydziałowego chleba.I to nie wszyscy! Wielu nie miałujuż nawet kawałka skórki.O dziewiątej wieczorem w otworze, na górzedrabinki, pojawiła się latarka elektryczna:  Wstawać! Ruszamy!" Ruszamy! Wśrodku nocy, drogami zalewanymi wodą! Pod czarnym niebem połączonym zziemią! Mieliśmy ruszyć w pogoń za wycofującym się wrogiem i zanim wstaniedzień zająć wielki kołchoz, znajdujący się dalej na wschód.Nikt z nas niebył w stanie rozpoznać nawet swego sąsiada.Brnęliśmy w wodzie po omacku.Jednak najgorszy był lód.Pod wodą z roztopów rozciągała się niebezpiecznaślizgawka.Co chwila ktoś tracił równowagę.Kiedy przyszła kolej na mnie,upadłem jak długi z karabinem maszynowym.Potem poślizgnąłem się naobcasach i runąłem do tyłu rozpryskując wodę.Byliśmy przemoczeni po szyję.Podążaliśmy w takich strumieniach wody i w takiej ciemności, żeprzekroczyliśmy Samarę, która płynęła nad lodem szeroka na dwadzieścia pięćmetrów, a nikt z żołnierzy nie zauważył, że przekraczamy nurt rzeki! Okołowpół do drugiej nad ranem dotarliśmy w końcu do bramy kołchozu.Dziesięćwielkich padniętych koni leżało na stertach topniejącego śniegu.Wkołchozie nie było nawet najmniejszego pomieszczenia nadającego się nakwaterę, prócz trzech małych stajni, wypełnionych mierzwą.Wtłoczyliśmy sięw czterdziestu do jednej z nich.Z resztek starego spichlerza zrobiliśmystos.Kiedy buchnął ogień, w pośpiechu przybliżyłem pogrzebaczem do ogniamoje kalesony i koszulę.Z wrodzoną niezręcznością zrobiłem to tak, że mojabielizna nagle zajęła się ogniem, wspaniale oświetlając stajnię!Ostatecznie, musiałem walczyć do końca zimowej ofensywy ubrany jedynie wkurtkę i stare, wytarte spodnie.Smród mierzwy był naszym jedynympożywieniem, aż do wieczoru następnego dnia.Kołchoz sprawiałprzygnębiające wrażenie.Oglądając skarpę schodzącą ku Samarze, wydało misię, że dostrzegam ciało w topniejącym śniegu.Zszedłem.Z przerażeniemodkryłem młodego Niemca, któremu Czerwoni, wyjątkowo sadystyczni, odcięli obie nogi na wysokości kolan.Robota była wykonana piłą rzezniczą,niewątpliwie przez specjalistę.Ten nieszczęsny Niemiec wchodził w składpatrolu zwiadowczego, który zaginął dwa dni wcześniej.Widać było, że pookaleczeniu czołgał się jeszcze jakieś piętnaście metrów z desperacjąmłodego człowieka, który nie chciał umierać [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lunamigotliwa.htw.pl
  •