[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zagadnął nas jakiś Amerykanin.Miałnieco w czubie i szukał kogoś, z kim mógłby porozmawiać po angielsku.Po kilkuminutach siedzieliśmy wszyscy razem przy stole z zamówionymi przez niegonapojami.Mógł mieć około dwudziestu pięciu lat i czekał na statek, który miał gozabrać do Ameryki.— Dlaczego nie jedziecie także? — zapytał.Jakiś czas milczałem.To naiwne pytanie po prostu zbiło mnie z tropu.Otosiedzi człowiek, jak gdyby z jakiejś innej planety.To, co dla niego było samo przez sięzrozumiałe, jak to, że oddycha, dla nas było nieosiągalne jak mleczna droga.— Nie posiadamy wizy — powiedziałem w końcu.— Przecież mogą wam jutro wydać.W Marsylii jest nasz konsulat.Bardzo mililudzie.Znałem tych miłych ludzi.To byli półbogowie, żeby zobaczyć ich sekretarzy,trzeba było przez długie godziny wystawać na ulicy.Później pozwolono czekać wpiwnicy, gdyż na ulicy coraz częściej powtarzały się łapanki dokonywane przezgestapo.— Pójdziemy tam jutro razem — powiedział Amerykanin.— Dobrze — powiedziałem bez przekonania.— Wypijemy dziś za pomyślne załatwienie sprawy.Piliśmy, miałem przed sobą świeżą twarz Amerykanina, który nie miał pojęciao niczym.I to właśnie było nie do zniesienia.Helena tego wieczoru była ażprzezroczysta.Amerykanin opowiadał nam o morzu świateł na Broadwayu w NowymJorku — brzmiało to jak bajka w tym posępnym mieście.Obserwowałem Helenę, gdysłuchała o popularnych aktorach, o sztukach, lokalach, o tym całym oszałamiającymzgiełku miasta, które nigdy nie zaznało wojny.Byłem zgnębiony, lecz jednocześniezadowolony, że Helena wykazuje tak żywe zainteresowanie, gdyż dotychczaswszystko, co dotyczyło Ameryki, przyjmowała z milczącą biernością.W zasnutejsmugami dymu tytoniowego knajpie twarz jej nabierała z wolna życia, śmiała się iprzyrzekała młodemu człowiekowi, że pójdzie z nim na sztukę, która tamtemuszczególnie się podobała.Piliśmy i byliśmy przeświadczeni, że jutro wszystko pójdziew zapomnienie.Okazało się, że się myliłem.O dziesiątej nasz Amerykanin zapukał do drzwi.Przyjechał, by nas zabrać.Mnie po wczorajszej libacji męczył kacenjamer, Helena niezdradzała chęci pójścia z nami.Padał deszcz.Doszliśmy do stłoczonych w gromadęemigrantów.Nastąpiło coś fantastycznego: przecięliśmy ją, rozstąpiła się przed namijak Morze Czerwone przed Żydami — emigrantami z kraju faraona.Zielonaksiążeczka była tym złotym kluczem z bajki, który otwierał każde drzwi.Zaczęło się coś niepojętego.Młody człowiek oświadczył nonszalancko, gdy siędowiedział, o co chodzi, że składa w naszej sprawie poręczenie.Wydało mi się to zewzględu na jego wiek czystym nonsensem.Przypuszczałem, że tylko ktoś starszy odemnie może ręczyć za mnie.W konsulacie zabawiliśmy około godziny.Tydzieńprzedtem napisałem podanie uzasadniające, dlaczego jestem zagrożony, dołączającopinie ściągnięte z trudem ze Szwajcarii, w których stwierdzano, że przebywałem wobozie w Niemczech oraz że jesteśmy z Heleną tropieni przez Georga, który chce nasodstawić z powrotem do Niemiec.Oświadczono mi, że mam się zgłosić za tydzień.Naulicy młody Amerykanin potrząsnął mi mocno rękę.— Cieszę się, żeśmy się spotkali.Oto.— wręczył mi kartę wizytową — proszęzadzwonić do mnie, gdy państwo będziecie po tamtej stronie.Ukłonił się i chciał odejść.— A jeżeli się coś stanie? Jeżeli będę jeszcze pana potrzebował? — spytałem.— Co może się jeszcze stać? Wszystko jest w porządku.— Roześmiał się.— Mójojciec jest dość znany.Dowiedziałem się, że jutro odpływa statek do Oranu; chcę sięnim zabrać.Kto wie, kiedy znowu tu będę.Lepiej jeszcze coś niecoś pooglądać, dopókimożna.Znikł.Tymczasem otoczyło mnie z pół tuzina emigrantów, prosząc o jegonazwisko i adres; domyślali się, co zaszło, i pragnęli, by również im to załatwił.Kiedypowiedziałem, że nie wiem, gdzie w Marsylii mieszka, obrzucili mnie wyzwiskami.Jazaś naprawdę nie wiedziałem.Pokazałem im wizytówkę z jego amerykańskimadresem.Zapisali go sobie.Wyjaśniłem im, że to jest bezcelowe, ponieważAmerykanin odjeżdża do Oranu.Odpowiedzieli, że w takim razie będą na niegoczatowali przy statku.Poszedłem do domu w nastroju dość niewyraźnym.Męczyłymnie wątpliwości, czy nie popsułem wszystkiego, pokazując im jego wizytówkę.Ogarnęło mnie uczucie niepewności i im bliżej byłem domu, tym bardziej wydawałomi się to wszystko nierealne.Opowiedziałem o wszystkim Helenie.Uśmiechnęła się.Była tego wieczoruniezwykle łagodna.W małym, zajmowanym przez nas pokoiku, wynajmowanym przezsublokatora i podnajmowanym przez nas od niego — zna pan przecież te adresyprzekazywane z ust do ust — śpiewał niezmordowanie zielony kanarek.Zobowiązaliśmy się, że będziemy się nim opiekować.Jakiś obcy kot przychodził wciążskądś z okolicznych dachów i usadawiał się przy oknie, wlepiając żółte ślepia wptaszka wiszącego w swym drucianym domku.Było chłodno, jednakże Helena wolałamieć okna otwarte.Wiedziałem, że męczyły ją bóle.To była jedna z oznak.Dom był niespokojny do późna.— Czy pamiętasz jeszcze nasz mały zameczek? — spytała Helena.— Przypominam go sobie, ale tak, jak gdyby ktoś mi o tym opowiadał —odrzekłem.— Jakbym to nie ja, lecz ktoś inny w nim przebywał.Popatrzyła na mnie.— Może to i tak.W każdym jest kilku ludzi — powiedziała po chwili.— Całkiemróżnych.Niekiedy usamodzielniają się nagle i przez jakiś czas działają w sposób odnas niezależny.Człowiek staje się kimś innym, kimś, kogo się nigdy przedtem nieznało.Ale w końcu jest się znowu sobą.Prawda? — dopytywała się natarczywie.— Nigdy nie miałem kłopotu z wieloosobowością — odpowiedziałem.— Byłemzawsze aż do znudzenia tylko sobą.— Jak ty się mylisz! Zobaczysz, przekonasz się dopiero później, jak bardzo sięmylisz — zaprzeczyła gwałtownie.— Co masz na myśli?— Zapomnij! Popatrz, kot w oknie.I ptaszek nie podejrzewający niczego.Patrz,jak się cieszy ofiara!— Nie porwie go.Ptaszek jest bezpieczny w swojej klatce.Helena roześmiała się.— Bezpieczny w swojej klatce — powtórzyła.— Któż to chce być bezpieczny wklatce?Nad ranem obudziliśmy się.Konsjerżka wymyślała komuś głosempodniesionym.Otworzyłem drzwi ubrany i gotów do ucieczki.To nie była jednakpolicja.— Krew! — krzyczała kobieta.— Nie mogła tego zrobić gdzie indziej? Co za świństwo! Zaraz przyjdzie policja!To wszystko dlatego, że się jest za dobrym dla ludzi.Tak to się potem odpłaca.Zakomorne winna już była pięć tygodni.W świetle szarego poranka tłoczyli się lokatorzy z innych pokoi w ciasnymkorytarzu.Wszyscy mieli utkwiony wzrok w sąsiednie drzwi.Leżała tam kobieta wwieku około sześćdziesięciu lat z przeciętą na lewej ręce żyłą.Krew ściekała powoli złóżka.— Zawołajcie doktora — powiedział Lachmann, emigrant z Frankfurtu.WMarsylii handlował wieńcami i obrazami świętych.— Doktora! — przedrzeźniała konsjerżka.— Czy nie widzicie, że ona już oddawna nie żyje? To wszystko dlatego, że się przyjmuje taką hołotę! Zaraz przyjdziepolicja.Powinna was wszystkich pozamykać! A łóżko? Kto doprowadzi do porządkułóżko?— My to zrobimy — powiedział Lachmann.— Niech pani zostawi w spokojupolicję.— A komorne? Kto zapłaci komorne?— Zbierzemy — odpowiedziała jakaś starsza pani w czerwonym kimonie.—Gdzie my pójdziemy? Niechże pani ma serce!— Serce! Miałam kiedyś serce [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lunamigotliwa.htw.pl
  •