[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Fran objawiła się moim oczom niczym bohaterka jakiejś eskimo-skiej tragedii.W mieszkaniu panował przerazliwy ziąb, więc siedziałaskulona, okutana w co najmniej trzy swetry, chustę i wełnianą czapkę,dodatkowo owinięta jeszcze narzutą.Oczy miała czerwone i zapuch-SRnięte, a dookoła na podłodze walało się morze podartych, pomiętych,wilgotnych chusteczek, których część (nieco mniej sponiewierana) wi-rowała w cienkim strumieniu gorącego powietrza pochodzącego z ma-łego piecyka, stojącego tuż przy jej stopach.Ponieważ wybiegając w pośpiechu zapomniałam zabrać poduszki,musiałam stać chuchając na palce i przytupując lekko, by choć trochęsię rozgrzać.Gdyby ktokolwiek nas teraz zobaczył, mógłby pomyśleć,że Fran to Zimowa Bogini Rozczarowanych Kobiet, a ja jestem Ka-płanką wykonującą jakiś obrzędowy taniec w celu ułagodzenia jejgniewu.- Ojej, kochanie, Fran.Co się stało? - spytałam, uścisnąwszy jąmocno.Znowu zaczęła łkać i szlochać, i wśród jej skowytów udało mi sięwyłapać słowo Dupanik".Domyśliłam się więc, o kogo chodzi.Prawdę mówiąc nie przepadałam specjalnie za Botanikiem, choć zara-zem musiałam przyznać, że wydawał się wprost stworzony dla Fran.Był podobnie jak ona czarujący i niegroznie ekscentryczny.Nigdyprzedtem i z nikim nie widziałam jej tak szczęśliwej.Byłam więcskrajnie ciekawa, co i dlaczego się popieprzyło.Fran szlochała nadal i mimo że próbowała coś tam wykrztusić,nie mogłam zrozumieć ani słówka.Przykucnęłam więc obok, czeka-jąc, aż się uspokoi na tyle, by mówić wyraznie i z sensem.Patrzyłamprzy tym na zmięte chusteczki, wciąż wirujące w powietrzu i opadają-ce w dół, niebezpiecznie blisko piecyka.Fran uspokoiła się wreszcie, lecz na jej twarzy malował się wyrazniewymownego cierpienia.- Okłamał mnie.- Och, skarbie.Tak mi przykro.Szybko przeleciałam wszystkie możliwości, w których Botanikmógł okłamać Fran.Dziwne, ale jakoś nie wydawało mi się prawdo-podobne, że byłby zdolny do któregoś z tych przestępstw.- W czym cię okłamał?- On nie jest botanikiem.SR- %7łe co proszę? - W chwilach skrajnego zaskoczenia i szoku mamtendencję wyrażać się w sposób dość uproszczony, sama nie wiemdlaczego.- Okłamał mnie.Nie jest botanikiem, nigdy nie był botanikiem,nie studiował botaniki, w ogóle nie ma pojęcia o botanice i naprawdęzdziwiłabym się, gdyby się okazało, że w ogóle wie, gdzie się znajdu-ją Ogrody Botaniczne.Uznałam za stosowne się wtrącić, gdyż w głosie Fran znów dałosię słyszeć nutę histerii.- Ale w takim razie, co z tym heliagapanthusem i rhododendro-nomnibusem ! - W tym momencie zdałam sobie sprawę, jak kretyńskobrzmią te nazwy.Facet nawet nie bardzo się wysilił.Fran, widząc wyraz mojej twarzy, energicznie skinęła głową.- No widzisz? Dałam się nabrać jak ostatnia idiotka.Wszystkokłamstwa - prychnęła nagle jadowicie.- A ja w pamiętniku mam peł-no tych liści i patyków i.- tu znów się rozełkała.- A to wszystko by-ły cholerne kłamstwa.Doskonale rozumiałam stan ducha Fran.Jej świat rozlatywał sięwłaśnie na kawałki.Ja również czułam się oszukana i zdradzona.Takie rzeczy niepowinny, nie mają prawa, się zdarzać.To jest wbrew naturze.Botani-cy nie kłamią.Agenci od nieruchomości, sprzedawcy telefonów ko-mórkowych, oczytani i dowcipni lekarze - no tak, oni wszyscy tokłamcy z samej swej istoty.Botanicy zaś powinni być zarazem inteli-gentni i prostolinijni.Jeśli kłamią to pewnie przez ten kwiatowy seks ipręciki, ale skoro Botanik Fran nie był nawet botanikiem, to nic go nietłumaczy.Byłam totalnie skołowana.W tym momencie kilka wirujących w powietrzu strzępów chuste-czek zajęło się ogniem, więc rzuciłam się na ratunek, strącając je zpiecyka na podłogę i skacząc po nich dopóki nie zadeptałam ognia,przy okazji parząc sobie stopę już drugi raz tego wieczoru.Nim dymsię rozwiał, Fran wzięła się wreszcie w garść i siedziała spokojnielekko tylko pociągając nosem.SR- Frannie, jednego nie rozumiem.Dlaczego, kłamał ci, że jest bo-tanikiem?- To właśnie jest najgorsze - powiedziała tragicznym tonem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]