[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Podszedł więc bliżej i zamierzył się kolbą karabinu.Ewelinausłyszała odgłos uderzenia.Zaraz po tym chłopak podniósł się z ziemi i ujmując pod ręcepozbawionego przytomności przeciwnika, zaczął wycofywać się tyłem w stronę wyjścia napodwórze.- Idzcie przede mną! - krzyknął do nich.Kobieta nazwana Masią od razu posłuchała, ale Ewelina nie mogła wykonać żadnego ruchu,zupełnie jakby nogi przyrosły jej do ziemi.Szpakowaty mężczyzna szarpnął ją za rękę, popychającprzed sobą.Wycofywali się jako ostatni; Ewelina minęła już drzwi, kiedy usłyszała wystrzał, apotem jeszcze jeden.Odwróciła głowę i zobaczyła, że jej opiekun osuwa się na ziemię.Powoli,nienaturalnie miękko, jakby nie miał kości.Było w tym coś tak przerażającego, iż na momentzamarła.Jasnowłosy chłopak, który nieznacznie ich wyprzedzał, wrócił i brutalnie pociągnął ją doprzodu.Ewelina, tracąc równowagę, upadła na kolana.Błyskawicznie pomógł jej wstać, teraz on jąsobą osłaniał.To było jak wyreżyserowany spektakl, bo i jego dosięgnęły kule.Upadł na ziemię. Pochyliła się nad nim, widziała, jak tężeją mu rysy twarzy, a oczy uciekają pod powieki.Z przebitejna szyi arterii tryskała czerwona fontanna.Ona też musiała zostać trafiona.Miała krew na włosach,fala lepkiego ciepła spływała jej za kołnierz.Uklękła przy umierającym, oczekując kolejnego strzału.Mijały sekundy.Powoli podniosłagłowę i zobaczyła, że stojący w drzwiach żandarm mocuje się z bronią.Za jego plecami pojawił sięekspedient.Niemiec krzyknął i wypuścił z rąk karabin.Zrobił kilka niepewnych kroków, po czymupadł.Ekspedient odrzucił nóż na ziemię, podbiegł do Eweliny.Zerwał z niej zakrwawiony kożuchi sprawdził, czy nic nie pozostało w kieszeniach.Kazał jej biec, więc biegła, posłusznie skręciłajakąś bramę i znalazła się w ciemnej suterenie.Chłopak w płaszczu Masia już tam byli.Ekspedientpowiedział, że Zygmunt i Jasny nie Użyją.A oni sami muszą się natychmiast stąd zmywać.Jasny, Jasny.- kołatało jej w głowie.To on ją ochronił swoim piałem, on i Zygmunt stalisię jej żywymi tarczami.Była cała zlana krwią, miała ją na twarzy, na włosach, krew spływała rękach, skapując napodłogę.Wycierała dłonie o siebie, pozostawiając na ubraniu ciemniejsze smugi.- Panie Sierakowski, ma pan w domu jakieś środki dezynfekcyjne, może jodynę? - spytałakobieta opanowanym głosem, jakby to wszystko, co się wydarzyło, nie było w stanie wytrącić jej zrównowagi.- Jodyny to nie mam.ale coś się może znajdzie - odrzekł, drapiąc się w głowę.Był tostarszy już człowiek, miał zwichrzone siwe włosy i pooraną bruzdami twarz.W zmarszczkachwokół oczu osiadły czarne drobinki węgla, mógł więc pracować na kolei.To by się nawet zgadzało,bo Ewelina zobaczyła wiszący na wieszaku obok drzwi kolejarski mundur.Znajdowała się w stanie zupełnej obojętności, nie wiedziała, co dalej z nią będzie, jednakżewcale jej to nie przerażało.Nie czuła bólu, ale skoro ciągle krwawiła, mogło to oznaczać, że jestpoważnie ranna.Kolejarz przyniósł z kuchni butelkę wypełnioną do połowy jakimś mętnym płynem.- Co to jest? - spytała Masia.- Samogon - odrzekł niepewnie.- Nic innego nie znalazłem.Kobieta zbliżyła się doEweliny.- Gdzie cię trafili?- Nie wiem - odrzekła drżącym głosem, wydawało jej się, że za chwilę zemdleje.Masia odgarnęła jej włosy do tyłu i przemyła szmatką twarz.Potem obmacała jej ramiona,brzuch. - Tu boli? - pytała rzeczowo - A może tu? Ewelina zaprzeczała, coraz bardziej przerażonafaktem, że niczego nie czuje.Może była już na granicy śmierci.- Wystraszyło się dziecko - powiedział kolejarz - to nie wie, gdzie boli.My się wyniesiemy,a pani niech ją obejrzy.Mężczyzni wyszli do drugiego pomieszczenia, Masia pomogłaEwelinie się rozebrać.Była bardzo delikatna, starała się nie sprawiać jej bólu.Ewelinastanęła przed nią naga, miała na ciele brunatne skrzepy, ale nigdzie nie widać było rany.- Skąd się wzięła ta krew? - w głosie kobiety słychać było zdumienie.I nagle Ewelina zrozumiała, że nie jest ranna.To była krew jej jasnowłosego obrońcy.Mijały kolejne godziny, gospodarz wychodził co jakiś czas, sprawdzając, co się dzieje nazewnątrz.Ulica ciągle była obstawiona.A poza tym tylko Ewelina, której nie zdążono zrewidować,miała swoją kenkartę.Ona też jednak nie mogła się pokazać z mokrą głową.Zamiast opatrunkupotrzebna jej była kąpiel.Zresztą wcale nie chciała wychodzić, lęk ją paraliżował.Na przemianpopadała w stan obojętności albo skrajnej rozpaczy, leciały jej wtedy z oczu łzy.- Wez się w garść - powiedziała Masia.- Na wojnie zdarzają się różne rzeczy.- On zginął przeze mnie, on po mnie wrócił - powtarzała na wpół przytomnie.- Był takimłody, taki młody.- Wez się w garść, dziewczyno - powtórzyła Masia.- Musisz stąd jak najprędzej wyjść.Masz dokumenty w porządku.Pod wieczór, kiedy ulica została wreszcie odblokowana, kolejarz wyprowadził ją przezpodwórza na tyły Hali Mirowskiej i przywołał rikszę, która odwiozła Ewelinę na KrakowskiePrzedmieście.Zdążyła tuż przed godziną policyjną.W nocy miała koszmarne sny.Przyśniło jej się wnętrze jakiegoś rozległego pałacu, byłopustoszały, tylko na podwyższeniu siedziała kobieta.Miała wysoko upięte włosy i zwiewną tunikęodsłaniającą ramiona.W tej kobiecie Ewelina z przerażeniem rozpoznała siebie.Zmierzał w jejstronę służący, łudząco podobny do ich stajennego, którego w czasie kryzysu Susanne musiałazwolnić.Wyglądał dokładnie tak samo jak wtedy, miał posiwiałą głowę i pochylone lekko plecy,tylko jego strój był inny.Na wyciągniętych dłoniach trzymał tacę.Szedł bardzo wolno i bardzodługo, a Ewelina wytężała wzrok, nie mogąc się zorientować, co takiego niesie.Kiedy się wreszcieprzybliżył i przyklęknął przed jej tronem, spostrzegła, że na srebrnej tacy spoczywa głowajasnowłosego chłopca. Krzyknęła i obudziła się.W ciemnościach, w zupełnej ciszy, słychać było tylko tykaniezegara.Miasto sparaliżowane godziną policyjną nie dawało znaku życia.A ona żyła, jakie todziwne, żyła.Do Budapesztu przybyli w połowie pazdziernika.Zakwaterowali się w ustronnej willi naRozsadomb, Wzgórzu Róż, będącej własnością znajomych radcy.Pani domu, widząc ich przezokno, wyszła na powitanie na ganek.Była to osoba pokaznej tuszy, nie rozstająca się ani na chwilęze swoim pekińczykiem, który toczył dookoła nieprzyjaznym wzrokiem i miał wiecznie skwaszonąminę.Gdy ktoś się zanadto przybliżał do jego właścicielki, górna warga unosiła mu się lekko, a zgardła wydobywał głuchy warkot._- Ach, Czou-czou przestań - mówiła ze śmiechem kobieta.- Nikt ci twojej pańci nie zje.Rozmawiała z nimi po francusku, posługiwała się biegle tym językiem, tylko akcent miałastraszliwy.Za to bardzo pięknie mówiła po francusku jej córka.Jaś siedział odwrócony tyłem dodrzwi, kiedy po raz pierwszy weszła do pokoju.Usłyszał głos dziewczyny; zanim ją zobaczył, wjego brzmieniu była jakaś niezwykła zmysłowość i zapowiedz zbliżającego się niebezpieczeństwa.Wiedział, był o tym przekonany, że za chwilę zobaczy kogoś bardzo pięknego i nieosiągalnegoprzez to.Odwrócił głowę i zobaczył smukłą dziewczynę o ciemnych włosach puszczonych luzno naramiona [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lunamigotliwa.htw.pl
  •