[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Spytała, czy tojakiś środek nawożący.Nie, ten stoi w takiej wysokiej puszce w garażu.Trzeba odmierzyć jedną ósmą szklanki do nakrętki i wysypać granulkiu nasady krzewu. Tak po prostu wysypać? I już nic więcej? Ja używam jeszcze kultywatora.Wisi w garażu na gwozdziu.Spulchniam nim glebę wokół krzewu. I przesunął paznokciami po blacie stołu, żeby jej zademonstrować. Musisz trochę wklepać te granulkii podlać wodą.I koniecznie zetnij sobie parę róż.Sekator też jest w garażu, zaraz obok kultywatora.Klucz leży pod najwyższym stopniem. Nie chcę ścinać ci tych róż, Gordonie.Tyle się przy nich napracowałeś. Im częściej się je przycina, tym lepiej rosną.Wtedy są mocniejsze dodał z uśmiechem. Czy z ludzmi też tak jest? Może na niektórych to działa. A na ciebie nie? Sam nie wiem. Zesztywniał. Co? Jak to, nie wiesz? Czyżbyś był w środku tak pusty i martwy? Po prostu nie lubię o tym myśleć.I nie potrafię.Nigdy nie umiałem, a zresztą nie miałbym nawet odwagi. I chcesz powiedzieć, że to ci pasuje.Tak już musi być i nie masz naten temat nic do powiedzenia! Starała się nie rozpłakać.Pochylił się do przodu, chwytając stół po bokach, i zadrżał, jakbychciał wyrwać go z podłogi. A co mam robić? Nic na to nie poradzę.Nic.Mogę tylko czekać. To mógłbyś przynajmniej ze mną porozmawiać! Powiedzieć mi,co myślisz i co czujesz! Powiedzieć mi cokolwiek, do cholery!Ale on tylko popatrzył na nią, rozgoryczony, jakby namawiała go dozrobienia czegoś podłego. W porządku, a więc myślę, że nie powinnibyli mnie stamtąd wypuszczać.%7łałuję, że tam nie zostałem.Przynajmniejteraz szukaliby tego, kto naprawdę ją zabił.Zawiodłem ją, i to podwójnie:nie poszedłem jej na pomoc, no i teraz siedzę tutaj.Chcesz wiedzieć, jaksię czuję? Jak jakiś obluzowany element, który pobrzękuje gdzieś w przestrzeni i od czasu do czasu wpada na czyjeś życie i totalnie je rujnuje. Gordonie. Przymknęła oczy.334 Taka jest prawda.I nie chcę jeszcze bardziej zrujnować twojego. Nic mi nie zrujnowałeś, Gordonie.Wręcz przeciwnie. Albo ta twoja adopcja.I May Loo.Nie powinnaś nawet tu przychodzić.Pomyśl tylko, jak to będzie wyglądało. I wcale mnie to nie obchodzi, choć wiem, że powinno, ale tak niejest.Zrobię wszystko, co trzeba, i jeśli się uda, to świetnie! A jeśli przezciebie mi nie wyjdzie, dlatego tylko, że jesteś w moim życiu, Gordonie, totrudno.Czasem tak już bywa, prawda? Popatrz. Sięgnęła po torebkę,otworzyła ją i podała mu kolorowe zdjęcie. Tak chciałam ci je pokazać.Dopiero co je dostałam. Ona się uśmiecha! zauważył, niemal uradowany. No właśnie.Czy nie jest śliczna?Przytaknął tylko ruchem głowy. Nie, powiedz mi.Powiedz, co teraz myślisz, patrząc na to zdjęcie. No wiesz. Popatrzył na nią przerażonym wzrokiem. No, mów.Wyduś to z siebie, proszę.Przysunął zdjęcie bliżej i dokładnie mu się przyjrzał. Myślę sobie.Myślę, że ta mała ma wielkie szczęście, bo już niedługo będzie cię miałana co dzień do końca życia.Przez chwilę oboje milczeli, unikając swoich spojrzeń. Dziękuję powiedziała wreszcie.Skinął głową i oddał jej zdjęcie. Nie, zatrzymaj je sobie.Mam jeszcze jedno skłamała.Po pracy pojechała prosto do jego domu.Na schodach z tyłu domu niebyło konewki.Pewnie ktoś ją ukradł, pomyślała, przytrzymując wąż jaknajniżej.Policzyła do sześćdziesięciu, ale było już za pózno.Pierwszystrumień wody zamoczył cały krzew.Następnie spryskała liście mydlanąmieszanką Gordona.Nie powiedział jej, ile tego potrzeba, ale pewnie całą butelkę, skoro miała to robić raz na tydzień.Kiedy już skończyła, wokoło unosiło się pełno mydlanych baniek, ciężkich i okazałych.Połyskiwałyna liściach, w zachwaszczonych ogródkach i na ulicy.Wkopanie nawozuw glebę poszło jej szybko, ale niechlujnie.Wstając z ziemi, miała zabłocone ręce, kolana i stopy i całkiem zniszczyła sobie płócienne sandały.Powinna była najpierw się przebrać.Sekatorem ucięła najbardziej rozkwitłeróże.Spłukała pod wężem piekące, poranione ręce i pozbierała ściętekwiaty.I co to za przyjemność? pomyślała, zatrzaskując bagażnik.Zerknęła na skręcony wąż.Po co go zwijać i odwieszać na ścianę, skoro335i tak będzie trzeba go zdjąć? Osuszyła chustką ramiona.Zadrapania ciągle piekły, ale to był miły ból.Następnym razem starała się nie zmoczyć liści, a mimo to były wilgotne.Co za różnica? W deszczu i tak zmokłyby jeszcze bardziej.Zakręciła szybko wodę.Musiała jechać do domu oszlifować szafkę przed nałożeniemdrugiej warstwy farby. Dzień dobry! odezwał się za nią czyjś głos. O rany! westchnęła. Jada, ale mnie wystraszyłaś. Dziewczyna stała za nią z rękami w kieszeniach. No i co tam nowego? zagadnęła Delores, zwijając zabłocony wąż. Jak się masz? Dawno cię niewidziałam
[ Pobierz całość w formacie PDF ]