X


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Być może kolejna grupka starych, ale malow�niczych domków padnie pod buldożerami, aby zrobić miejscena następny parking, a mieszkańcy, ludzie, którzy kochająmiasto, i artyści staną się przerażonymi świadkami tego gwał�tu.Będą powtarzać:  To gorsze niż kiedykolwiek.To ruina.Niezostaniemy tu ani chwili dłużej".Ale każdej jesieni, kiedy ostatni pociąg wywoził ostatniegonajezdzcę z obłażącym nosem, Porthkerris w niezwykły sposóbpowracało do normalnego rytmu.Sklepy zamykały okiennice,znikały namioty, zimowe sztormy czyściły plaże.Jedyne chorą�giewki, jakie pozostawały, to pranie na sznurach przeciągnię�tych od domu do domu niczym pastelowa gala flagowa albo ry�backie sieci rozciągnięte do suszenia wysoko na murawie.Właśnie wtedy, kiedy powracała dawna magia, łatwiej byłozrozumieć, dlaczego taki człowiek jak Ben Litton wraca tu razpo raz niczym pocztowy gołąb.I dlaczego, szukając odpoczyn�ku i bezpieczeństwa znajomych okolic, raz jeszcze wpadaw malarską obsesję barwy i światła.Sliding Tackle znajdował się na drugim końcu drogi nad za�toką.Robert zaparkował przed krzywym gankiem i zgasił sil�nik.Było ciepło i spokojnie.Trwał odpływ, w zatoce widziałczysty piasek, wodorosty i krzyczące mewy.Zwabione słońcemdzieci bawiły się wiaderkami i łopatkami pod okiem dwóchbabć zajętych robotą na drutach.Starsze panie były w fartusz�kach i siatkach na włosy, a chudy czarny kot siedział na brukui czyścił sobie uszy.Marcus wysiadł z samochodu.- Sprawdzę, czy tam jest.Zaczekaj tu.Robert wyjął papierosa, zapalił i obserwował kota.Szyldpubu nad jego głową skrzypiał na wietrze.Nadleciała mewa,usiadła na szyldzie i spoglądała na Roberta ze złośliwym, ha- łaśliwym wyzwaniem.Drogą nadeszli dwaj mężczyzni powol�nym, godnym krokiem metodysty w niedzielę.Mieli na sobiegranatowe swetry i białe czapki.- Dzień dobry - powiedzieli mijając Roberta.- Piękny dziś dzień - odparł.- Tak, piękny.Po chwili pojawił się Marcus.- W porządku, znalazłem go.- A co z Emmą?- Mówi, że jest w pracowni.Maluje ściany.- Mam ją przywiezć?- Gdybyś zechciał.Teraz jest.- zerknął na zegarek - pięt�naście po dwunastej.Powiedzmy, że wrócisz o pierwszej.Po�wiedziałem, że o wpół do drugiej zjemy lunch.- W porządku.Przejdę się.Nie warto ruszać wozu.- Pamiętasz drogę?- Oczywiście.Był już w Porthkerris dwa razy - poszukiwał Bena Littona,kiedy Marcus nie mógł sam tego załatwić.Fobie Bena napunkcie telefonów, samochodów i wszelkich form komunikacjiod czasu do czasu powodowały straszne kłopoty.Marcus jużdawno pogodził się z faktem, że szybciej jest przyjechać z Lon�dynu do Kornwalii i dopaść lwa w jego jaskini, niż czekać naodpowiedz na najbardziej nawet naglący telegram z opłaconąodpowiedzią.Robert wysiadł z samochodu i zatrzasnął drzwiczki.- Mam jej powiedzieć o co chodzi, czy zostawić tobie toprzyjemne zadanie?Marcus uśmiechnął się.- Ty jej powiedz.Robert zdjął ciasną tweedową czapkę i rzucił na siedzeniekierowcy.- Ty draniu - powiedział przyjaznie.Jakiś tydzień po wizycie Emmy w Londynie, dostał od niejlist. Drogi Robercie.Jeśli Marcusa nazywam Marcusem, nie mogę Ciebie nazywaćpanem Morrow, prawda? Nie, oczywiście, że nie.Powinnam napi�sać od razu, żeby Ci podziękować za lunch, pieniądze i za powia�domienie Bena, że jadę tym pociągiem.Wyszedł po mnie na sta�cję.Wszystko idzie świetnie.Jak dotąd nie pokłóciliśmy się anirazu, a Ben pracuje jak szatan przy czterech sztalugach równocze�śnie.Nie zgubiłam nic z bagażu, z wyjątkiem kapelusza, ale jestempewna, że ktoś mi go ukradł.Ucałowania dla Marcusa.I dla Ciebie.EmmaTeraz szedł przez zadziwiający labirynt wąskich uliczeki blisko stojących domów, prowadzący na północny kraniecmiasta.Była tam inna plaża, naga i nie osłonięta, ceniona z po�wodu nadpływających prosto z Atlantyku długich fal dosko�nałych do surfingu.Na tę plażę wychodziły okna pracowni Be�na Littona.Kiedyś, dawno temu, był to skład sieci.Jedynewejście prowadziło po kamiennym zjezdzie opadającym z uli�cy aż do podwójnych wysmołowanych drzwi.Tkwiła w nich ta�bliczka z imieniem Bena i wielka żelazna kołatka.Robertchwycił ją, uderzył i zawołał:- Emmo.Nikt nie odpowiadał.Otworzył drzwi i niemal natychmiastwyrwał mu je z dłoni poryw wiatru, który niby strumień wodywlewał się przez otwarte okno pracowni.Drzwi zatrzasnęły sięza nim i przeciąg ustał.Pracownia była pusta i zimna.Ani śla�du Emmy, chociaż drabinka, pędzel i wiadro wyraznie mówiły,czym się ostatnio zajmowała.Skończyła jedną ścianę, a kiedypodszedł i dotknął jej ręką, przekonał się, że wciąż jest zimnai wilgotna.Ze środka tej ściany sterczał brzydki staromodny piecyk,teraz pusty i zimny.Obok stał palnik gazowy, powgniatanyczajnik i pomarańczowe pudełko, w którym stały niebiesko--białe pasiaste kubki i słoik kostek cukru.Po drugiej stronie pokoju, na pulpicie roboczym Bena, leżały papiery, szkice,tubki farby, setki ołówków i pędzli na arkuszach karbowanejtektury.Zcianę nad pulpitem pokrywała pociemniała farba,zasmarowana ścinkami niezliczonych palet, które przez latautworzyły wapienną skorupę koloru.Tuż nad pulpitem wisia�ła wąska półka, a na niej zbiór najrozmaitszych ciekawostek,które z takich czy innych powodów zwróciły uwagę Bena: ka�mień z brzegu morza, skamieniała rozgwiazda, niebieski wa�zon suszonej trawy, pocztówka z reprodukcją Picassa, kawa�łek znalezionego na brzegu drewna, które morze i wiatr zmie�niły w abstrakcyjną rzezbę.Były też fotografie: wachlarzstarych zdjęć, umieszczony w starym srebrnym stojaku na ser�wetki, a także zaproszenie na prywatną wystawę, która odby�ła się sześć lat temu, i w końcu staromodna lornetka.Na poziomie podłogi o ściany opierały się płótna, a pośrod�ku, na sztalugach, leżały aktualne prace, przykryte wyblakłąróżową szmatką.Obok piecyka stała zapadnięta sofa otoczonaczymś, co przypominało resztki arabskiego dywanu.Był teżstary stół kuchenny z obciętymi nogami, a na nim puszka pa�pierosów, przepełniona popielniczka i stos magazynów  Stu�dio", a także misa z zielonego szkła wypełniona malowanymi,porcelanowymi jajkami.Północna ściana była cała przeszklona.Wąskie drewnianeramy zaprojektowano tak, by dolna część mogła się odsunąćna bok.Wzdłuż tej ściany stała długa ława z poduszkami,a pod nią dalszy ciąg kolekcji różnych śmieci: dulki z łodzi,deski surfingowe, skrzynka pustych butelek, a pośrodku, podotwartym oknem, dwa żelazne haki wkręcone w podłogę.Ktośzaczepił o nie końce sznurowej drabinki.Znikała za oknem,a gdy Robert wyjrzał, stwierdził, że opada wprost na piaseksześć metrów poniżej.Plaża wydawała się pusta.Przypływ pozostawiał za sobątwardy czysty piasek, oddzielony od nieba wąską linią białejpiany fal [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lunamigotliwa.htw.pl
  •