[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Charlie skinął głową.- Tylko nie zapomnijcie zabrać ze sobą perkusji.Biff żachnął się na to.Prędzej zapomnieliby słonia niż zestaw perkusyjny Charlie-go, chociaż słonia trudniej rozmontować.- Zatem ruszajmy - zadecydował Justin.Wgramolili się do furgonetek.W świetle bladego, nienaturalnego słońca wyruszyliw drogę Bangor.Po niedługim czasie wszystkie promienie słońca zniknęły.Rob włączyłprzednie światła.Zaczęło padać.Nim zdążyli dojechać do celu podróży, deszcz zamieniłsię w śnieg.Czy była to pogoda typowa dla Maine, czy też aura zmieniona na skutekerupcji wulkanu? Właściwie co za różnica? To działo się tutaj, a oni tkwili w tym pouszy.Usiadłszy na łóżku, Colin zaczął dzień od sprawdzenia, czy w telefonie komórkomnie ma poczty głosowej bądz SMS-ów od Kelly lub od Vanessy.Tego ranka nie przyszłonic ani od jednej, ani od drugiej - swoją drogą od Vanessy nie miał żadnej wiadomości oddnia wybuchu superwulkanu.Gdyby coś złego wydarzyło się na jego własnym teryto-rium, ludzie z komisariatu zadzwoniliby do niego na numer stacjonarny i zbudziliby go.Kiedy się odlał, zszedł na dół, żeby zaparzyć kawę.Nie musiał iść dzisiaj do pracy,o ile nie dojdzie do jakiejś rozróby.Gdyby tylko Kelly nie przebywała tak daleko w Mis-souli.Jednak ugrzęzła tam na dobre, niech to cholera.Zamiast zatem cieszyć się miłymsercu towarzystwem, usiłował nadrobić trochę zaległości w domowych porządkach i po-zbierać trochę rzeczy porozrzucanych po całym domu.Jego wyszkolona przez marynarkęw zamiłowaniu do porządku dusza cierpiała katusze, gdy z odrazą przekonywał się, ilenabałaganił.Nie chodzi o to, że nic nie robię, myślał, szukając argumentów we własnej obro-nie, lecz starszy bosman sztabowy, który wciąż gdzieś w nim tkwił, wiedział za każdymrazem, że to gówno prawda.Kiedy czekał, aż woda się zagotuje, zawsze wyglądał przez okno.Tego ranka wyj-rzał, a po chwili wyjrzał: z tego rodzaju opóznionej reakcji dumny byłby nawet sam Har-po Marx.Nawet mimo okresowych przerw w dostawie wody, zdołał utrzymać dorodny,zielony trawnik.Rozpierała go z tego powodu duma równie wielka, co z opracowanegoprzez niego systemu przechowywania dokumentów.Tyle że teraz i trawnik, i kwiaty przestały być zielone.Przybrały kolor cemento-wego pyłu.Podobnie zresztą jak liście na drzewku pomarańczowym, drzewku cytryno-wym i magnolii.Ten sam los podzielił również mur z pustaków, jeszcze do niedawna ró-żowy.Dotyczyło to w zasadzie wszystkiego, co znajdowało się w ogródku za domem.Macki superwulkanu dosięgnęły Los Angeles. Rozległ się dzwonek mikrofalówki.Zupełnie jakby nieobecny sięgnął po dzbanekz wodą i nalał ją do brązowego plastikowego stożka, w którym był już bibułkowy filtrMelitta - kawiany nos, jak mawiały dzieciaki, kiedy były małe.Kot (również bardziej sza-ry niż normalnie powinien być; rozpoznał zwierzaka, który mieszkał parę domów dalej)pozostawiał na trawie niemal zielone ślady.Stworzeniu wcale nie podobało się to, codziało się wokół.Robił kilka kroków, potem zatrzymywał się i mył łapkę.I znów parękroków i mycie.Ile pyłu zdążył już się nałykać? Jakie szkody mógł poczynić pył w jegownętrznościach? Zapewne niebagatelne, w to Colin nie wątpił.Przepisy regulujące racjonowanie wody zakazywały podlewania trawników w so-boty.Niemal całe życie upłynęło mu na egzekwowaniu przestrzegania przepisów.Terazsam łamał jeden z nich.Dał nura pod zlew i odkręcił kurek od zraszaczy.Dysze odchyliłysię i zaczęły tryskać wodą.Kot na moment zawisł w powietrzu, potem się teleportował.Trawnik zrobił się na powrót zielony - poza paroma smugami wciąż przebarwionymiobrzydliwym brązowawym szlamem.Przed wyjściem na zewnątrz po Timesa i Breeze Colin założył z rozmysłemklapki.Nie zamierzał chodzić na bosaka po tym paskudztwie, nie chciał nawet dotykaćtego stopami.Pył skrzypiał pod gumowymi podeszwami i wzbijał się niewielkimi kłęba-mi Trawnik od frontu zrobił się szary; niemal tego samego koloru, co chodnik
[ Pobierz całość w formacie PDF ]