[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przypominam sobieKurta, który mówił:- Wiatr wiejący stale od Nepalu mroził mi wlot powietrza do maski znajdujący się właśnie z lewejstrony.Miałem spore z tym kłopoty.Domyślam się więc, że mnie przytrafiło się to samo -przecież tlenu mam jeszcze sporo! Jedyne, comogę zrobić, to zdjąć maskę i iść bez tlenu.Szczyt blisko, nie dalej niż na odległość 50 metrów.Tylko50 metrów! Wydaje mi się, że idę tak samo, jak poprzednio z tlenem.Nie mam już wątpliwości, że dojdęmimo braku tlenu.Po 6 godzinach i 15 minutach podchodzenia z Przełęczy Południowej, po pokonaniu 850 metrówróżnicy wysokości, staję na wierzchołku Mount Everestu! Jest godzina 13.45, niedziela, 16pazdziernika 1978 roku.Nasz czas wejścia jest drugim czasem w dotychczasowej historii zdobywaniatego szczytu.136 Wanda Rutkiewicz - Na Jednej LinieKoledzy już zrobili sobie nawzajem zdjęcia z flagami swoich krajów.%7łartujemy, że jesteśmy wyżej niżinni zdobywcy Everestu, bo nie widzimy przysypanego wielometrową warstwą śniegu chińskiegotriangułu.Zdejmuję plecak, zapominając że mam w nim butlę połączoną przewodem z maską.Maskaspada - i tak nie na wiele przydatna, gdyż jest oblodzona.Wtedy mówię kolegom, że szłam bez tlenu,bo mam zalodzoną maskę.i tu niespodziewany gest Sigiego - wziął maskę i własnym oddechemodmroził ją.Zakładam maskę i zaczynam grzebać w plecaku, chcąc wyciągnąć ciepłe rzeczy, alejestem tak zmarznięta, że nie mogę swobodnie poruszać się.Zdejmuję rękawice, by szybciej dobraćsię do plecaka.Udało się.Z ulgą naciągam puchowe spodnie i kurtkę.i kiedy zrobiło mi się cieplej, nareszcie uprzytamniam sobie.Jestem na najwyższym szczycie Ziemi, a obok stoją moi partnerzy.Dopiero teraz przychodzi radość.Najpierw gratuluję Mingmie i Ang Dorje - obydwaj weszli na szczyt bez tlenu.Potem całujemy się zWillym, a że zapomnieliśmy zdjąć maski, więc tylko śmiesznie potrącamy się nimi, usiłując objąć się wnaszych puchach.Nie poznaję Sigiego, który nagle mówi: - Wprawdzie kłóciliśmy się, ale tutaj nie mato znaczenia.Pewnie odczuwa tę samą radość zwycięstwa, co i my.Robert chce się ze mną sfotografować.Polka iSzwajcar w zespole niemieckim.Wyciągam z plecaka biało-czerwony proporczyk, ale wiatr porywa gona stronę chińską.Na szczęście mam jeszcze proporczyki Polskiego Związku Alpinizmu oraz PolskichLinii Lotniczych LOT.Każdy z nas coś pozostawia na szczycie - tak robili wszyscy jego zdobywcy.Góra jest cierpliwa iprzyjmuje wszystko.Tenzing na szczycie zagrzebał herbatniki i suszone owoce jako ofiarę dla swoichbogów, Hillary- krzyżyk, Hans Engl zostawił tu obrazek namalowany przez swoją córeczkę, teraz Sigi -fotografię żony.Ja zostawiam kamyk od Ireny - symbolprzyjazni.Długą przebył drogę - od Skałek, w których stawiałampierwsze kroki, aż do najwyższego szczytu Ziemi.Moja radość nie jest butna, nie podnoszę rąk do góry gestem brania świata w posiadanie.Jestskierowana do wewnątrz, pełna pokory i wdzięczności.Górę traktowałam jak przeciwnika bez ciepłychuczuć dla jej piękna i potęgi.Pozwoliła mi zwyciężyć i nie mogę chełpić się zwycięstwem.To tak,jakbym chełpiła się jej łaskawością.Myślę o moich bliskich, o innych ludziach, którzy z tej odległościsą mi również bliscy.Podobnie muszą chyba myśleć kosmonauci - Ziemia wydaje się być ichrodzinnym domem, a ludzie jedną rodziną.Codzienność pozostawiona na dole z tej perspektywywydaje mi się bardzo droga.Jak najdokładniej staram się zapamiętać to, co widzę ze szczytu.Strona tybetańska jest mniejośnieżona i dlatego wydaje się bardziej przystępna, swojska.Strona południowa, nepalska, to morzeośnieżonych gór, dzikich i groznych.Na pierwszym planie postrzępiona grań Nuptse.Do dziś nieopuszcza mnie wspomnienie świetlistości otaczającego krajobrazu.Nie znam jego prawdziwych137 Wanda Rutkiewicz - Na Jednej Liniekolorów, ponieważ na tych wysokościach nie można zdjąć ciemnych okularów, nawet na chwilę, dopamiątkowej fotografii.Zdejmuję tylko maskę i uśmiecham się do aparatu, zapominając, że twarz mamcałkowicie zasłoniętą wełnianą czapką kominiarką.Na fotografii jestem nierozpoznawalna, jak prawiekażdy z 80 zdobywców Everestu.Na szczycie przebywamy około pół godziny.Czas schodzić.Znów balansuję na ostrej grani.Willypodaje mi kijek narciarski:- Wez, będzie ci łatwiej niż z czekanem.Przyjacielski, troskliwy gest.Tlenu starczyło mi akurat do miejsca, gdzie zostawiliśmy butle.Zakładam nową i rozrzutnie nastawiam przepływ na 4 litry na minutę.Mogę szaleć, wystarczy mi tlenudo Przełęczy Południowej.Podczas schodzenia nie przytrafiło mi się nic szczególnego.Może dzięki temu, że ani na chwilę nieprzestałam uważać.Prawie każdy ze zdobywców na naszej wyprawie miał jakiś wypadek podczasschodzenia.Na przykład Sigi traci równowagę i osuwa się parę metrów, ale udaje mu się wbić czekan iwyhamować.Po 200 metrach zejście nie jest już trudne.Nawet gdybym obsunęła się na zboczu to spadnę na śniegPrzełęczy.Im niżej, tym szczęśliwiej, ale i zwyczajniej.Tuż nad Przełęczą schodziliśmy z Willym zalaną słońcem płaszczyzną śnieżną.Szliśmy zupełnieniezależnie, wybierając własne warianty zejścia.W pobliżu obozu Willy zaczekał na mnie.Przysiadłamna śniegu obok niego.Za chwilę wejdziemy w piekło Przełęczy, w wiatr targający namiotami.Jeszczeraz przeżywamy szczyt Everestu, staramy się zapamiętać z mijającego dnia jak najwięcej.W namiotach są Bernd i Georg, którzy wieczorem podeszli do obozu 4.Jutro będą podchodzić naszczyt.Jestem pełna podziwu dla Georga.Złamany chorobą żołądka właściwie zrezygnował już zudziału w wejściu szczytowym i zszedł do bazy.Na wiadomość, że są dobre warunki, - zrywa się istarcza mu sił na podejście w ciągu jednego dnia z bazy do obozu 2, a następnego dnia wprost naPrzełęcz Południową, by nazajutrz, 17 pazdziernika, razem z Berndem osiągnąć szczyt.Jest w takdobrej kondycji, że próbuje podchodzić bez tlenu, ale ostatecznie korzysta z niego.Kiedy Bernd i Georg zmagają się z górą, Kurt, Willy i ja schodzimy w dół.Sigi i Robert zeszliwcześniej.Na Przełęczy pozostali Mingma i Ang Dorje -będą czekać na powrót Bernda i Georga.Zwijamy namiot i pakujemy plecaki.Wiatr wciąż silny.Mamy nadzieję, że uda nam się szybko schowaćza załomem Przełęczy.Nic z tego, wiatr i tam nas dopada.Idziemy targani nim aż do %7łebraGenewczyków.i znów nadzieja, że za nim będzie spokojniej.Trawers w stronę %7łebra pokonuję z dużymwysiłkiem.Lodowaty wiatr mrozi ręce i nogi.Po raz pierwszy na tej wyprawie nie mogę sobie z nimiporadzić, czuję jak powoli mi drętwieją kończyny.Po energicznych ruchach palców rąk i nóg wraz zbólem powraca czucie.Potem znów nic nie czuję.Nie ma co siadać, masować, rozcierać, trzeba jaknajszybciej uciekać od wiatru i mrozu.Idę bardzo szybko, przytrzymując się liny poręczowej.Wiatr138 Wanda Rutkiewicz - Na Jednej Liniewywiał śnieg, idziemy po bardzo stromym zboczu, z trudem utrzymując równowagę.Wreszciedochodzę do %7łebra Genewczyków i schodzę na ścianę Lhotse.Tam już widzę Willego.Przysiadam iczekam na Kurta, idącego bardzo wolno.Cztery noce spędzone na Przełęczy dają o sobie znać.Idzie wciężkim ubraniu, obładowany sprzętem filmowym.Pózniej opowiadał, że na wyprawie stracił 15kilogramów.W ścianie Lhotse jest już spokojniej.Im niżej, tym mniej wiatru.Przed %7łółtą Barierą wyjmuję kamerę iproszę Willego, by pozował do zdjęć [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lunamigotliwa.htw.pl
  •