[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Widocznie napis powstał wciągu nocy.Co to mogło być? Adres? Sygnał dla innych? Przestroga dla niego? W każdym raziena pewno ktoś wchodził do ogrodu, jacyś nieznajomi tu bywali.Nie wspominał Kozecie onapisie na ścianie, gdyż nie chciał jej przestraszyć.Zajęty tymi rozmyślaniami, spostrzegł po cieniu rzuconym przez słońce, że ktoś zatrzymał się162 za nim na szczycie wału.Już miał się odwrócić, gdy na kolana upadł mu papier złożony weczworo, jakby jakaś ręka rzuciła go ponad jego głowę.Wziął kartkę, rozwinął i przeczytał tesłowa, napisane ołówkiem dużymi literami:WYPROWADyCIE SIJan Valjean podniósł się szybko, ale już nikogo nie było na wale; rozejrzał się dokoła ispostrzegł jakąś istotę wyższą niż dziecko, niższą niż mężczyzna, ubraną w szarą bluzę ipopielate spodnie welwetowe; stworzenie to przeskoczyło wał i znikło w rowie Pola Marsowego.Jan Valjean wrócił natychmiast do domu, zatopiony w myślach.MariuszMariusz wyszedł od pana Gillenormand zdruzgotany.Wchodził do tego domu z niewielkąnadzieją, opuszczał go z niezmierną rozpaczą.Ci, co znają się na sercu ludzkim, łatwo zrozumieją, że oficer ułanów, głupawy kuzyn Teodul,nie zostawił śladu w jego umyśle Nawet najmniejszego.Zdawałoby się, że poeta dramatycznymógłby wydobyć pewne powikłanie z rewelacji, jaką dziadek niespodzianie uraczył wnuka.Aleile by zyskał na tym dramat, tyle straciłaby prawda.Mariusz był w tym wieku, w którym niewierzy się w rzeczy złe; pózniej nadchodzi wiek, w którym wierzy się we wszystko.Podejrzenianie są niczym innym jak zmarszczkami.Wczesna młodość ich nie ma.Podejrzewać Kozetę!Mariusz prędzej by popełnił każdą inną zbrodnię.Zaczął chodzić po ulicach  zwykła to ucieczka ludzi cierpiących.O czym myślał, nigdy niemógł sobie przypomnieć.O drugiej nad ranem wrócił do Courfeyraca i w ubraniu rzucił się naswój materac.Słońce wzeszło już, kiedy usnął okropnym, ciężkim snem, w którym nieustanniesnują się po głowie myśli.Gdy się obudził, zobaczył stojących w pokoju Courfeyraca, Enjolrasa,Feuilly ego i Combeferre a, w kapeluszach na głowie, gotowych do wyjścia i bardzo czymśprzejętych.Courieyrac zapytał go: Czy pójdziesz na pogrzeb generała Lamarque?Wydało mu się, że Courfeyrac mówi po chińsku.Wyszedł wkrótce po nich.Włożył do kieszeni pistolety, które Javert powierzył mu podczasprzygody w dniu 3 lutego i które pozostały w jego rękach.Pistolety były jeszcze nabite.Trudnobyłoby powiedzieć, jakie ciemne myśli nawiedzały go, kiedy je ze sobą zabierał.Wieczorem, punkt o dziewiątej, jak obiecał Kozecie, zjawił się na ulicy Plumet.Gdy zbliżyłsię do kraty, zapomniał o wszystkim.Od czterdziestu ośmiu godzin nie widział Kozety, teraz jąujrzy, wszelka inna myśl znikła, czul tylko niewymowną i głęboką radość.Minuty, w którychprzeżywamy wieki, są tak wszechwładne i cudowne, że kiedy nadchodzą, całkowicie wypełniająserce.Mariusz odsunął pręt w kracie i wbiegł do ogrodu.Nie było Kozety w miejscu, gdzie zwyklego oczekiwała.Przedarł się przez gęstwinę i podszedł do wnęki koło ganku.Tam na mnie czeka myślał.I tam nie było Kozety.Podniósł oczy i zobaczył, że okiennice są pozamykane.Obszedłogród; ogród był pusty.Wówczas wrócił do dworku i oszalały z miłości, pijany, przerażony,163 przywiedziony do rozpaczy bólem i niepokojem, jak człowiek wracający do swojego domu oniezwykłej godzinie, zastukał w okiennice.Zastukał raz i drugi, ryzykując, że okno się otworzy iwyjrzy z niego posępna twarz ojca, który zapyta: Czego pan chce?  Nic to nie znaczyło wporównaniu z nurtującym go przeczuciem.Dobijał się długo, a potem zwołał:  Kozeto! Kozeto! powtórzył gwałtownie.Nikt nie odpowiedział.Wszystko skończone.Nikogo nie było w ogrodzie i nikogo nie było w domu.Nagle usłyszał głos, który zdawał się pochodzić z ulicy i wołał poprzez drzewa: Panie Mariuszu!Wyprostował się. Co?  zapytał. Panie Mariuszu, czy pan tam jest? Jestem. Panie Mariuszu  mówił dalej głos  pańscy przyjaciele czekają na pana przy barykadzie naulicy Konopnej.Głos ten nie był mu nieznajomy.Przypomniał zachrypły i ostry głos Eponiny.Mariusz pobiegłdo kraty, pchnął ruchomy pręt, wysunął głowę i ujrzał, że ktoś, kto wyglądał na chłopca, szybkobiegnąc ginął w mroku.Pan MabeufSakiewka Jana Valjean nie przydała się panu Mabeuf.Pan Mabeuf w swej dziecinnienieskazitelnej uczciwości nie przyjął daru nieba; nie wierzył, że gwiazda może spaść w postacizłotych monet.Nie odgadł, że to, co spadło z nieba, pochodziło od Gavroche a.Zaniósł sakiewkędo komisariatu swojej dzielnicy, aby jako przedmiot w jego przekonaniu zgubiony, nie przepadławłaścicielowi.Teraz dopiero sakiewka przepadła na dobre.Nikt się po nią oczywiście nie zgłosił,a pana Mabeuf nie wspomogła [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lunamigotliwa.htw.pl
  •  
    "menu4/21.php") ?>