[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Gdy się obejrzałem, zobaczyłem pnącze grubości nadgarstka, które okręciło się wokół mojejkostki.Ciągnęło mnie do tyłu, jakby w drzewie ukryty był mały dzwig.Inne pnącza zaczęłyopadać na ziemię i prostować się, a ich kielichy otwierały się i zamykały, jakby w powietrzuczuły coś poza swoim mdłym zapachem.Kiedy się do mnie przysuwały, widziałem, jakniewielkie, zielone kolce, pozornie chroniące każdy z kwiatów,przybierająjaskrawoczerwonawą barwę, rozkwitając jak gardziel iguany na widok wroga.Lekko świstały, podczas gdy liany kołysały się w powietrzu.Przewróciłem się na plecy iuderzyłem jedno z pnączy, które przelatywało obok mojej twarzy.Wycofało się jak wąż, wpustych kolcach zagwizdał wiatr.Pozostałe liany rzuciły się na moje nogi.Kwiaty w kształcietrąbek nabrzmiały i wypluły na nogi gęsty płyn o mdłym zapachu.W miejscach, gdzieprzesiąknął przez materiał spodni, traciłem czucie w nogach.Wokół stopy okręciła się pierwsza łodyga.Poczułem lekkie ukłucie w punkcie, gdzieprzyssała się do mnie jakaś mniejsza roślina.Bezradny spoglądałem, jak liany owijają sięwokół moich nóg, a skórę przebijają jeden za drugim kolce.Ból był nieznaczny, leczspostrzegłem cieknącą z buta strużkę krwi.Cały czas towarzyszył mi dziwny spokój.Wbiłem łokcie w miękką ziemię i uniosłemsię, obserwując swoją własną krew przepływającą przez pnącza, które nieznacznie pulsowały.W miejscach, gdzie się nasyciły, ich blado-nefrytowy kolor zmieniał się w ciemnozielony.Narkotyczne działanie kolców chroniło przed bólem i z całą pewnością przytępiało zmysły.Gdy zobaczyłem, jak szakal pędzi w moją stronę, w pierwszej chwili chciałem go odegnać wobawie, że ugryzie mnie w nogę, i bezradnie poruszyłem kończynami.Patrzyłem oniemiały,jak uwija się z wyszczerzonymi zębami wśród pnączy, rozrywając je kłami, nieuchwytny jakżywe srebro.Kolce przeczesywały mu futro jak zęby grzebienia.Pies zerwał się do skoku iprzegryzł grubą lianę.Połówki opadły, wijąc się na ziemi, a ja zdałem sobie sprawę, że byłoto pnącze, które trzymało mnie za nogę.Wyrwałem się z sieci niezliczonych pnączy ipotoczyłem w bok.Szakal poszedł moim śladem, manewrując wśród wijących się roślin.Jedna ze ścieżek lśniła w blasku księżyca jaśniej niż inne.Skierowałem się w jejstronę, lecz szakal zagrodził mi drogę.Wtedy skręciłem i schowałem się w bluszczu, ale i tamnatknąłem się na szakala.- Idz sobie! - wrzasnąłem.Ułamałem spróchniałą gałąz i zacząłem nią wymachiwać.Zwierzę usiadło i przechyliło łeb.Za nami kłębiły się i szemrały nieszkodliwe już nocnepowoje.- Niech cię szlag! - zakląłem.Byłem zły na siebie, że bałem się tego stworzenia, które właśnie przed chwilą mnieocaliło.Szakale to dzikie psy, ale podobno od czasu do czasu okazywały ludziom przyjazń.Miramar opowiadał, jak w dzieciństwie oswoił psa, który pózniej potrafił robić różnesztuczki.Wspominał to z płaczem.Doktor Foster potwierdzał, że psy te były wcześniejszlachetne, dopóki nie doszło do ewolucji kaskadowej i powstania szakaludzi i innychniewolników genetycznych.Miramar klął się na wszystkie świętości, że psy rozumiały ludzkąmowę.Psy, tak samo jak szakaludzie, polowały jednak na ludzi i zjadały ich przy każdejokazji.Machnąłem gałęzią w powietrzu, rozglądając się wśród zalanej księżycowymświatłem gęstwiny za znakami obecności innych drapieżnych roślin czy zwierząt.Szakalprzechylił głowę i śledził moje ruchy.Nie wyglądał na głodnego.Gdy zrobiłem krok doprzodu, wstał i poszedł za mną, merdając ogonem.- Czego chcesz? - Stanąłem z nim oko w oko.Niewielka polana, porośnięta kępamibladego mirtu, odbijała blask, padający z nieba przez małą lukę w koronach drzew.Szakalzatrzymał się, odrzucił łeb i wydał z siebie głos.Nie było to szczekanie czy wycie, jakie często dochodziło do moich uszu z oddali,lecz żałosne zawodzenie, przypominające intonacją i kadencją mowę.Za naszymi plecaminocne powoje zamarły w bezruchu, zamilkł wiatr.Tylko szakal wydawał z siebie głos, jakbymówił coś samym gwiazdom.Na ten dzwięk włoski na karku i ramionach stanęły mi dęba.Powrócił sen o Powieszonym Chłopcu, którego u Zwiętego Alabana nazywająRozdziawionym.To ten, którego znają również jako Króla Psów.- Czego ode mnie chcesz? - powtórzyłem, tym razem opuszczając kij.- Nie należę dotwojego ludu.- Głos załamał mi sięjak chłopcu i zrobiło mi się jakoś nieswojo.Zwierzę stało z pyskiem zwróconym ku gwiazdom.Uniosłem wzrok w tę samą stronęi zobaczyłem księżyc w nowiu.Wiele gwiazd: polarna, gwiazdy myśliwych Cerebus iSyriusz, niezliczone roje innych, które zapewne tylko ja widziałem.Na moich oczachfirmament przemierzył jakiś blady punkt, jedno ze smutnych światełek Ascendentów, już nawieki skazane na liczenie chmur.Zledziłem go wzrokiem, dopóki nie schował się za liśćmi.Szakal ciągle wpatrywał się w niebo.Westchnąłem i odwróciłem się.Ostrzegł mnie cichymwarknięciem, więc na powrót uniosłem głowę.Ze środka nieba wybuchała jakaś jasność i rysowało się srebrna szczelina.Rozrastałasię tak bardzo, że obawiałem się, iż niebo pęknie, ukazując oślepiającą próżnię, skrytą zazasłonami kosmosu.Szczelina rosła, aż ukazał się w niej drugi księżyc w formie łzy,przesuwający się po nieboskłonie i pozostawiający za sobą ognisty ślad.Po chwili zniknął wkręgu płynnego ognia, a ciągnący się za nim ogon lśnił jak tlący się węgielek.- O słodka Magdaleno! - sapnąłem.Takie bowiem znaki poprzedzały każdą z Ascenzji.Były to nowe księżyce, którepłonęły i spalały się niczym bengalskie ognie.Wtem ze wszystkich części Miasta rozległy sięzgiełki i krzyki.W oddali zabrzmiały syreny, zawarczały fugi i usłyszałem najsłabszy zewszystkich odgłosów - dudnienie rakiet burzących nad rzeką.Odwróciłem się i potknąłem o szakala.Schwycił mnie zębami za nogawkę spodni iuparcie za nią pociągał.Nabrałem już pewności, że uczestniczę w jednej z przygód, o jakichczęsto opowiadał nam doktor Foster.Bez wahania, niczym wąż zrzucający skórę, wyzbyłemsię wszelkich obaw, jakie jeszcze dzień wcześniej miałbym, by pójść śladem jakiegoświdmowego zwierzaka poprzez las, w którym przechadzają się bogowie, a rośliny pożądająludzkiej krwi.- Gdzie tylko zechcesz, Anku! - Tak miał na imię oswojony pies Miramara.Stojącyprzy mnie szakal mało co nie zatańczył na takie zawołanie, odrzucił głowę i znów wydał zsiebie to dziwaczne, przejmujące wołanie.Następnie runął w leśny gąszcz, a jego srebrzysteboki lśniły w chaszczach.Poszedłem za nim, starając się nie zwracać uwagi na dzwięki syreni statków powietrznych.Biegłem z dziką rozkoszą, pełen ufności i spokoju, skoro strzegłmnie pies Zmierci.4.Istoty organiczne odmiennej naturyZanurzyliśmy się w las.Miałem wrażenie, że jesteśmy tujuż od wielu dni, lecz księżycdopiero zaczynał swoją wędrówkę po niebie.Gnałem za Anku z pochyloną głową, żeby niestracić go z oczu.Drzewa jakby się przed nami uchylały.Rozdeptywałem piszczącemandragory, z których tryskała biała piana.Ani te odgłosy, ani krzyki betulamii, smukłych,podobnych do brzozy drzew, które wyciągały swoje ramiona, nie mogły mnie przerazić czypowstrzymać.Gdzieś przed nami toczyła się leniwie rzeka i stały rozświetlone Domy Erosa
[ Pobierz całość w formacie PDF ]