[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W powietrzu unosił się nieprzyjemny za-pach, którego Reiner nie potrafił zidentyfikować.Tunelokazał się zaskakująco pusty, dotychczas nie natknęli sięna kolejnych wartowników.Zciany pokrywał zielonkawynalot, raczej śluz niż porosty.- Na suficie - zauważył Setzer.Reiner uniósł wzrok.Sklepienie pełzało.To była bezkształtna masa, morzeistnień.- Idziemy dalej - szepnął, zaciskając dłoń na pożół-kłym zębie.- Nie świecić po suficie.Nagle w korytarzu zaroiło się od istot.Były mniejszeniż ctan, który zaatakował Reinera w Paryżu, żadna znich nie przybrała również humanoidalnej postaci.Po-twory poruszały się na czterech straszliwie długich, cien-kich nogach albo zwisały z kotłującej się u sufitu masy nachwytnych mackach wyrastających z tułowia.Paszczestworzeń przypominały psie pyski, tylko o zdecydowaniewiększej liczbie zębów.Zdeformowane, podłużne czaszkiwieńczyły trzy pary zielonkawych, obcych oczu.GdybyReiner nie widział tego rodzaju koszmarów wcześniej,pewnie skamieniałby z przerażenia.Ludzie Setzera zdawali się niewzruszeni.Brnęli na-przód jak zaprogramowane roboty.Jeden z nich nieostrożnie przeniósł snop światła nawiszące przed nim wynaturzenie.Stworzenie zjeżyło się,warknęło i rzuciło na żołnierza. Reiner chciał mu pomóc, ale wiedział, że nic nie zdzia-ła.Jeśli teraz wdadzą się w walkę, nigdy nie dotrą dopieczary ctanglan.Gestem ręki nakazał spokój.Mężczyzna padł pod atakiem istoty.W jego oczach niebyło strachu.Psowata kreatura rozrywała go na strzępy, aon daremnie starał się uwolnić.Wszystko w absolutnejciszy.Co im uczyniłeś, Veller?Reiner odwrócił wzrok i nakazał podjąć marsz.Chciałjak najszybciej zostawić to miejsce za sobą.Wyrzucić zumysłu wszelkie wspomnienia, wymazać z pamięci widokpustych oczu żołnierza.Ruszyli dalej.Istoty zdawały się nimi nie interesować, jeśli nie zo-stały sprowokowane.To nie były ctany, zrozumiał Re-iner.To jakieś inne pomioty, słabsze, zupełnie bezmyśl-ne.Pomiędzy czteronożnymi psowatymi pojawiły się innestwory: podłużne i pełzające, niczym tasiemce wielkościjamników, i olbrzymie, grube, pokryte pseudochityno-wym pancerzem, które ledwo mogły się poruszać.Byłyteż inne, zbyt wiele innych, by wymienić je wszystkie.Nieskrępowana prokreacja, zrozumiał Reiner.Więk-szość z tych stworów nie nadawała się do życia.Ich orga-ny nie pełniły żadnych funkcji, kończyny wyrastały wprzypadkowych miejscach, nierzadko zbyt wątłe, żebyutrzymać ciężar właściciela.To było szaleństwo obleczo-ne w ciało.- Kapitanie - powiedział cicho Setzer.- Widzę światłona końcu korytarza.Teraz i Reiner je zobaczył.Połyskliwa, zielonkawa poświata falowała, jakby blask dochodził z dna jakiegośzbiornika wodnego.- Do przodu, poruczniku - szepnął Reiner.- Jesteśmyniemal u celu.Przeszli całą drogę, nie oddając ani jednego strzału.Nawet nie skorzystali z potęgi młodego boga, chociaż ten,czując śmierć i krążącą we krwi Hauptmanna adrenalinę,rwał się do czynu.Cryptoporticus wychodził na rozległą komnatę.Dopołowy wypełniała ją woda i z jej odmętów, z nieznanegozródła biło to przedziwne, zielone światło.W dół, dowodnej tafli prowadziły schody, jakich nie budowano jużod setek lat: wysokie i strome, przeznaczone nie dla lu-dzi, ale dla olbrzymów, schody, po których miała spływaćkrew ofiarna.Na ścianach komnaty roiły się ctany, dziesiątki cta-nów.Najbardziej przerażające było jednak to, czego nie wi-działo się na pierwszy rzut oka.Kiedy wzrok przyzwyczaiłsię do zielonej poświaty, zaczynał dostrzegać kontury ikształty, załamania linii wodnej, cienie, które coś musiałorzucać.Coś olbrzymiego.Niewidocznego.Ctany na ścianach wiły się i syczały, ale nie ruszały sięz miejsca.Na co czekały? Dlaczego nie walczyły?Reiner zeskoczył o stopień niżej i ponownie spojrzał wgłąb komnaty [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lunamigotliwa.htw.pl
  •