[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zachowywali się godnie.- Z pewnością - rzekła Jo.Mimo to nie mogła opanować drżenia.- Torrington zmarł na gruzlicę, lecz w konsekwencji wywiązania się zapalenia płuc -powiedział Bolton.- Miał zaledwie dwadzieścia lat.Zarówno zwłoki, jak i grób sprawiałytakie wrażenie, jakby pogrzeb odbył się przed kilkoma godzinami.Na trumnie leżała nawetwarstewka śniegu.Pewnie zaczęło padać, kiedy go chowali. - Naprawdę nie było żadnych oznak rozkładu?- Zwłoki były nienaruszone.Lekko uchylone powieki, skóra, paznokcie, włosy, ciało.ubranie.wszystko w doskonałym stanie.Hartnell, który zmarł wkrótce potem, zachował sięw niemal równie idealnym stanie.- Czy on także zmarł na gruzlicę?- Hmm.- mruknął Bolton.- Tu sprawa robi się naprawdę interesująca.Jo patrzyła na niego nieufnie.Wcale nie była pewna, co miał na myśli, mówiąc interesująca.- Wezmy Williama Braine a - ciągnął Bolton, który dosiadł swego konika.- To byłtwardy facet, marynarz Jej Królewskiej Mości.Brał udział w licznych bitwach, zahartował sięw boju.Miał bliznę na czole, zęby w kiepskim stanie.Tak kiepskim, że w jednym z siekaczymiazga znajdowała się na wierzchu.Złamał ząb, nie leczył go; musiał cierpieć męki.To byłczłowiek nawykły do niewygód, do ciężkiego życia, warunków panujących na morzu.Przeżyłwiele.A jednak ważył jedynie czterdzieści kilo.Był niemal zagłodzony.- Umarł w kwietniu, prawda?- Prawda.- Niecały rok po rozpoczęciu wyprawy?- Tak.- Mieli przecież zapasy.Wystarczyłyby na całe lata.- Zgadza się.- Tysiące puszek.- Tak.Jo wbiła wzrok w naukowca.- Jak więc mógł umrzeć z głodu?W głębi korytarza rozległ się dzwonek.Studentka siedząca w recepcji wyszła zzabiurka i spojrzała na zegarek.Była dziesiąta; drzwi Akademii otwierały się dla wszystkich.Jo spojrzała na eksponaty w gablocie.Tak niewiele pozostało z tych olbrzymichstatków.Trzy groby, a gdzie ciała pozostałych stu dwudziestu dziewięciu mężczyzn?- Dlaczego? - szepnęła.- Czego się obawiali?- %7łe tak szybko go pochowali?- Tak.Bolton także popatrzył na nieliczne szczątki pod szkłem.- Obaj, Braine i Hartnell, mieli gruzlicę, jak Torrington - powiedział cicho.- Zapewneobaj również zapadli na zapalenie płuc, co jednak tylko przyśpieszyło ich śmierć. Najprawdopodobniej wszyscy byli wcześniej osłabieni.Jo zmarszczyła brwi.- Dlaczego? - zapytała.- Trucizna - odparł Bolton.*Jo wyszła na ulicę i oddychała głęboko, idąc wzdłuż Midsummer Common.Poranekbył piękny, powietrze przejrzyste, a odgłosy miasta wyciszone, jak gdyby świat zatrzymał sięna chwilę, by podziwiać ten dzień.Nie mogła uwolnić się od myśli o nacięciu w kształcie litery igrek, o sekcjiprzeprowadzanej w świetle świeczki, o strachu załóg.Odmówiła w duchu krótką modlitwę,by podziękować Bogu za to, że urodziła się w wieku dwudziestym, że jest kobietą - zawszystko, dzięki czemu nie musiała przyjść na świat u zarania dziewiętnastego stulecia ipełnić służby na statku takim jak Terror.Zatrzymała się przed kwiaciarnią i kupiła ogromny bukiet gozdzików.Nie miałapojęcia, jak Doug Marshall zareaguje na kwiaty, ale nic jej to nie obchodziło.Wtuliła nachwilę twarz w kolorowy pęk, jakby zapach mógł jej pomóc zapomnieć o Torringtonie iHartnellu.Doug natychmiast zareagował na dzwonek.- Wchodz - powiedział do domofonu.- Drzwi są otwarte.Trzecie piętro.Siedział na kanapie, z nogą umieszczoną na stołku.- Dobrze wyglądasz - powiedziała Jo.- I dobrze się czuję - odparł.- Pracujesz.- Próbuję.Przestępowała z nogi na nogę, dopóki nie uświadomiła sobie, że wciąż trzyma kwiatyw rękach.- To dla ciebie - oznajmiła.- Dziękuję.- Wstawię je do wody.- Możesz przy okazji zrobić herbatę? - spytał.- Jasne.Kiedy czekała, aż zagotuje się woda w czajniku, rozejrzała się po pomieszczeniu.Byłooczywiste, że Doug sypia na tej samej kanapie, na której teraz siedział; obok leżała stertapościeli. - Musi być ci trudno radzić sobie samemu - wyraziła przypuszczenie.- Przychodzą przyjaciele.Zlitowała się też nade mną jedna z sekretarek.Robi zakupy.- I gotuje?- Potrafię sam gotować.Dania błyskawiczne.Jo zawahała się.- Byłam zdumiona, kiedy podałeś mi ten adres - powiedziała w końcu.- Myślałam, żemieszkasz we Franklin House.- Franklin House to nie mój dom - odparł.- Tam mieszka moja żona.Odwróciła się, żeby nalać herbatę.Czuła się niezręcznie.Kiedy napełniała kubki istawiała je na tacy, Doug dodał:- Od pięciu lat jesteśmy w separacji.- Przykro mi - rzekła.Taktownie nie dodała, że zdążyła się tego domyślić.Kiedy zerknęła w kierunku Douga, zauważyła na jego twarzy wyraz bólu.Potrząsnąłgłową, jak gdyby chciał odpędzić przykre wspomnienia.Jo postawiła tacę.- Przychodzi do ciebie pielęgniarka? - zapytała.- Tak, okręgowa.- Może potrzebujesz jakiegoś lekarstwa? - spytała.Milczał przez chwilę, po czym bezradnie rozłożył ręce.- Cholera, myślałem, że zdołam cię oszukać - powiedział.- Górna szuflada.Tutaj,obok kanapy.Wyjęła fiolkę i podała mu ją.Podeszła do zlewu i napełniła szklankę wodą.Dougpołknął tabletkę.Kiedy oddawał dziewczynie szklankę, dotknął przelotnie jej dłoni.Jopoczuła, że się rumieni.Do diabła! - pomyślała.O co chodzi? Nie rumieniłam się, odkądskończyłam dwanaście lat.Wypłukała szklankę i odłożyła na miejsce lekarstwo.Miała nadzieję, że nie zauważyłjej rumieńca.- Powinieneś być w szpitalu albo w sanatorium - rzuciła przez ramię.Położył głowę na oparciu kanapy.- Posłuchaj, Jo - odezwał się.- Jeśli mamy się dogadać, nie rób zamieszania.Nie odpowiedziała.Usiadła naprzeciwko niego i piła herbatę, uśmiechając się lekko.Nie poczuła się urażona.Jej ojciec był podobnym człowiekiem.Starszy od matki odwadzieścia dwa lata, miał pięćdziesiątkę, gdy urodziła się Jo.Niewiele mówił i łatwo siędenerwował, często jednym celnym zdaniem sprowadzał ludzi na ziemię.Miał jednak miękkie serce, a łzy pojawiały się w jego oczach w najmniej oczekiwanych chwilach: gdyoglądał telewizyjne wiadomości albo czytał artykuł w gazecie.Miał ponad metrdziewięćdziesiąt wzrostu, był mocno zbudowany i nosił trzyczęściowy garnitur, zawszeposypany popiołem z nieodłącznego cygara.Mogła przywołać w pamięci jego sylwetkę, gdysiedział w pierwszym rzędzie na szkolnym przedstawieniu gwiazdkowym, wyglądając jakmąż stanu i osuszając oczy chusteczką.- Dlaczego się uśmiechasz? - spytał Doug.Porzuciła wspomnienia.- Tak sobie.- Rozbawiłem cię?- Nie.Mój ojciec.- To miło, że przypominam ci ojca.Uśmiechnęła się.Odstawiła kubek i podniosła książkę, która spadła z kanapy i leżałaze zgiętymi kartkami.Popatrzyła na tytuł - Antropologia terenowa.- Ostatnio słyszałam o pewnym antropologu - powiedziała.- O Owenie Beattie em.- Hmm.- mruknął Doug.- Wspaniały facet.Wyspa Beechey.- I o ołowiu - dodała.- O ołowiu na puszkach od Goldnera.- Skąd to wiesz?- Od Petera Boltona.Właśnie wracam z Akademii.- Po co tam poszłaś?- Porozmawiać z Peterem Boltonem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lunamigotliwa.htw.pl
  •