[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wystrzelił do nich kilka razy.%7łołnierze cofnęli się.Wówczas wyciągnął rękę doleżącego na szczycie wału Kledzińskiego i z jego pomocą zaczął włazić na górę.Omal nie runęli obajw dół.A w górze grzmiały strzały. Paskudnie trafiliśmy rzekł Kledziński. Teraz i na drugiej linii będą uważać.Dalej dno wąwozu było równe, a rzeczułka wąska.Dlatego właśnie ułożono tu chrust, żeby utrudnićprzeprawę przemytnikom, których mogła na tym odcinku skusić dogodność terenu.Przy huku strzałów koledzy wbiegli do lasu.Starali się iść tam, gdzie drzewa rosły gęsto.Leczpromienie księżyca wdzierały się wszędzie.Byli więc dobrze widoczni z dala.Kilka razy zmienialikierunek marszu, lecz pościgu nie zmylili.%7łołnierze szli za nimi i co chwila strzelali.Wkrótce koledzy wyszli na skraj lasu.Znalezli się na porośniętej krzakami stromej pochyłości, któraspełzała na łąki.Dalej srebrzyło się wąskie pasmo rzeki, a za nią było widać las.Trzeba byłokoniecznie przedostać się przez tę otwartą przestrzeń.Długo stali nieruchomo.W pewnej chwili w pobliżu nich, w dole za grupą młodych jodeł, rozległy się jakieś szmery. Kawalerzyści szepnął Kledziński zasadzka!Nie można było tracić czasu, bo pościg się zbliżał.Roman zwolnił łapkę granatu.Wytrzymał go trzysekundy i cisnął na tamte jodły.Wybuchł w powietrzu.Huk popłynął łąką i odbił się w okolicznychlasach.Otwartą przestrzenią w kierunku traktu sadziło dwóch jezdzców.Jeden koń, spłoszony, pędziłna oślep wprost na oddzielające trakt od łąki drzewa i rów. yle trafiłem rzekł Roman. Dobrze i to.Koledzy wpadli na łąkę i pobiegli ku rzece.W tym miejscu była wąska, więc brodu nie szukali,Skoczyli do wody i przedostali się na drugi brzeg.Pobiegli ku lasowi.Wciąż się spodziewali, że będąostrzelani na równinie.Lecz nie padł ani jeden strzał.Tylko z traktu dolatywały okrzyki.Możeścigający ich żołnierze, zwabieni hałasem, który sprawili kawalerzyści, pobiegli w tamtymkierunku?.Koledzy poszli dalej lasem, nie zbliżając się do traktu.Jednak starali się nie odchodzić zbyt daleko,aby nie stracić kierunku.Po kwadransie posłyszeli z dala tętent.Stanęli.Traktem pędziła grupajezdzców. O, to, to, to! Złapiecie! rzekł Kledziński.251 Która godzina? zapytał go Roman, który stłukł szkiełko od swego zegarka w wąwozie.Kledziński spojrzał w górę na księżyc i powiedział: Za 13 minut 3. Serio? No, tak.Wyjął zegarek i pokazał koledze.Było rzeczywiście za 13 minut 3.Roman się zdumiał: Naprawdę według księżyca wiedziałeś? Kledziński roześmiał się. Gdy przejechali kawalerzyści, spojrzałem na zegarek.Było za 15 minut 3.A gdy ty zapytałeś,minęło od tego czasu parę minut.Z księżycem, to ja dla hecy.Poszli dalej w las i usiedli, aby odpocząć, na stromym brzegu wąwozu.Gliniaste urwisko z drugiejstrony krwawo połyskiwało pławiąc się w księżycowych promieniach.W dole cicho dzwonił pokamieniach strumień.Las w księżycowe noce jest dziwny.Drzewa stoją lekkie, żywe.Pnie się srebrzą i mienią niezwykle.Nieraz kora wprost lśni, a liście tworzą fantastyczne festony.Każdy szczegół nabiera treści.Korzenietętnią sokami.I wyczuwa się oddech ziemi, zasłanej dywanami wielobarwnych mchów.A gdy jestwiatr, to wszystko się budzi z drzemki i zaczyna bujnie żyć.Górą leci pomruk starych jodeł.W dolekrzaki figlarnie obejmują się i chichocą.Czasem krzewy obskoczą zmurszały pień drzewa i wiodąkorowody gnąc się w tańcu aż do ziemi na cześć starca.Tam wdzięczy się samotna brzózka i czeszewiatrem bujne loki.Dalej klon bawi się jak sztubak, łapiąc srebro, las zatapiające, w dwukolorowe,pięciopalcowe dłonie.Dalej pasmo jodeł ciemnych, zakapturzonych jak mniszki podążatruchcikiem, machając ramionami, w głąb lśniącej nawy lasu.Dziwaczny wykrot, jak sztukmistrz,bawi rozczapierzonymi palcami grupę skromniutkich, drżących z emocji, olszynek.Szepty, chichoty,szmery, westchnienia, śmiechy krążą w powietrzu.Drzewa żyją, drzewa mówią.Drzewa płaczą,skarżą się lub radują.Lecz jeśli ktoś lasu nie lubi, to nie zobaczy tego.Drzewa nie pokażą mu swej duszy.Taki będziesłyszał dokoła jęki, grozby, zgrzyty, ryki dzikich zwierząt.Biała brzózka to skradające się kuniemu widmo.Zwietliki w drzewach oczy chciwego krwi upiora.Aomot gałęzi to przedzieraniesię przez gąszcze dzikich bestii.Krzyki ptaków to jęki mordowanych.Szept liści to zniowazbójców.Wykroty pełznące ku niemu potwory.Las jest hojny, dobry i szczery tylko dlaprzyjaciół.W lesie nocą nie mówi się rzeczy błahych.Człowiek staje się sobą pod tchnieniem natury i odrzucapustkę życia.Tam się mówi albo słowa z serca płynące, albo się milczy.Bo cóż powie naprawdęważnego zafałszowany, zatruty człowiek wobec tego, co mówi prosta, szczera, niewypaczonaprzyroda?I koledzy długo milczeli.Myśleli o wielu rzeczach.W pewnej chwili Kledziński odezwał się cicho, głosem, jakiego Roman jeszcze nie słyszał u niego.Wyrazy były błahe.Jak zwykle zamaskowane błazeństwem, ale płynąca ich pogmatwanym łożyskiemtreść była najlepsza: chęć wyrwania przyjaciela z biedy. Słuchaj, bracie!.Ty tego.zadurzyłeś się w niej jak pies w księżycu.i 252Ja widzę, ale co to mnie obchodzi.Tylko rozumiesz: przykro.Więc właśnie mówię ci: ty pluń!.Jateż kiedyś w jednej się zakochałem.Myślałem: cud.Wziąłem w ręce, powąchałem: łajno.A onamordę aż pod sufit zadziera.Więc ja jej tak elegancko wykładam: Droga moja imciurymciu, animyśl sobie, że tak wielki skarb masz.A jeśli tak myślisz, to nasmaruj wazeliną, żeby rdza nie zżarła,posyp naftaliną, żeby mole nie ogryzły, i schował do pudełka od kapelusza
[ Pobierz całość w formacie PDF ]