[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dave Reed przyciągnął ją do siebie i Susi wtuliła twarz w jego ramię.Kiedy Kim próbowała ją odciągnąć, dziewczyna zesztywniała i nie pozwoliła jej na to.Kim spojrzała ze wstrętem na Dave'a, ale chłopak nawet tego nie zauważył.Zwróciła więc rozgniewaną twarz ku Belindzie.- Dlaczego jej powiedziałaś?- Ta dziewczyna leży na ganku; z takimi rudymi włosami ciężko by było jej nie zauważyć.- Cicho już - nakazał jej Brad.Chwycił ją za przegub i pociągnął w stronę zlewu.- Nie denerwuj jej.Za późno, mój drogi, pomyślała Belinda - lecz roztropnie zamilkła.Za zlewem było okno przesłonięte siatką.Wyjrzawszy przez nie na prawo, widziała płot z drewnianych sztachet, oddzielający posesje Carverów i Starego Doktora.Widać też było zielony dach domku Billingsleya.Chmury ponad nim już zaczynały się rozpierzchać.Odwróciła się i podsunęła wyżej, przysiadając bokiem na krawędzi zlewu.Pochyliła głowę ku oknu, czując woń metalu i przesączające się przez oczka siatki zapachy mokrego lata.Ta mieszanina wywołała w niej natychmiast tęsknotę za dzieciństwem; uczucie zarazem wspaniałe i bolesne.To dziwne - pomyślała - że zapachy przypominające przeszłość są zawsze takie nie do zniesienia.- Halooo! - zawołała, otaczając usta dłońmi.Brad chwycił ją za ramię, najwyraźniej chcąc ją powstrzymać, ale strząsnęła stanowczo jego rękę.- Halooo, Billingsley!- Nie rób tego, Bee - skarciła ją Cammie Reed.- To nierozsądne.A co by było rozsądne w tej sytuacji? - zastanowiła się Belinda.- Siedzieć na podłodze w kuchni i czekać na kawalerię Stanów Zjednoczonych?- A diabła tam, wołaj dalej - rzekł Johnny.- Co nam to zaszkodzi? Jeżeli ci, co strzelali, jeszcze są w pobliżu, podejrzewam, że miejsce naszego pobytu i tak nie stanowi dla nich tajemnicy.- Raptem przyszło mu coś do głowy i przykucnął przed żoną nieboszczyka pocztowca.- Kirsten, czy David miał broń? Może strzelbę myśliwską albo.- W jego biurku jest pistolet - odparła.- Druga szuflada po lewej.Jest zamknięta, ale klucz znajdziesz w środkowej szufladzie.Taki na zielonej tasiemce.- A biurko? Gdzie stoi?- Och.W jego gabinecie.Na górze, w końcu korytarza.- Mówiła to wszystko, kontemplując własne kolana, po czym podniosła na niego zrozpaczone, rozbiegane spojrzenie.- On tam leży na deszczu, Johnny.Koleżanka Susi też.Nie powinniśmy ich zostawiać na deszczu.- Już przestaje padać - odparł Johnny.Widać było po nim, iż wie, jak idiotycznie to zabrzmiało.Jednak odpowiedź wydawała się satysfakcjonować Kirsten, przynajmniej na razie.Belinda uznała, że to się w sumie liczy najbardziej.Może sprawił to ton Johnny'ego.Słowa mogły być głupie, lecz jeszcze nigdy nie słyszała, by przemawiał tak łagodnie.- Zajmij się tylko dzieciakami, Kirstie, i nie przejmuj się na razie niczym innym.Marinville wstał i ruszył ku wahadłowym drzwiom, pochylony jak podczas bitwy.- Panie Marinville - zawołał za nim Jim Reed.- Mogę pójść z panem? - Chłopak chciał posadzić Ralpha z boku, lecz w oczach dziecka pojawiła się panika.Kciuk wyskoczył mu z ust z głośnym cmoknięciem i Ralph uczepił się Jima jak rzep.- Nie, Jim, nie, Jim - powtarzał cichym głosikiem, aż Belindzie ciarki przeszły po plecach.Wyobraziła sobie, że w taki sposób mówią pewnie do siebie obłąkani, kiedy zostają w celi sami na noc.- Zostań na miejscu, Jim - powiedział Johnny.- Brad? Co byś powiedział na mały wypad w górne partie? Przewietrzyłbyś się trochę?- Jasne.- Brad popatrzył na żonę z owym wyrazem miłości i rozdrażnienia, właściwym jedynie ludziom, którzy przeżyli razem ponad dziesięć lat.- Naprawdę sądzisz, że to w porządku, żeby ta moja kobieta tak się wydzierała?- Mogę tylko powtórzyć: a co nam to zaszkodzi?- Uważaj na siebie - rzekła do męża Belinda, muskając ręką jego pierś.- Trzymaj głowę nisko.Obiecaj mi.- Obiecuję trzymać głowę nisko.- Teraz ty - spojrzała na Johnny'ego.- Hę? Aha.- Johnny uśmiechnął się czarująco i Belindę tknęło nagłe przeczucie: tak oto pan John Edward Marinville uśmiecha się zawsze, gdy składa obietnice kobietom.- Obiecuję trzymać nisko głowę.Wyszli z kuchni, przykucnąwszy z pewnym zażenowaniem w momencie przekraczania drzwi do holu Carverów.Belinda z powrotem nachyliła się do okiennej siatki.Oprócz zapachu deszczu i mokrej trawy docierał do niej swąd płonącego domu Hobartów.Uświadomiła sobie, że pożar - trzask i poszum płomieni - również słychać, nie tylko widać i czuć.Dzięki ulewie ogień się prawdopodobnie nie rozniesie, ale gdzie jest straż pożarna, na rany Chrystusa? Na co idą nasze podatki?- Halooo, Billingsley! - zawołała znowu.- Jest tam kto?Po chwili odpowiedział jej nieznajomy męski głos:- Jest nas siódemka! Ta para z góry.To pewnie Sodersonowie - pomyślała Belinda.-.poza tym gliniarz i mąż tej zabitej kobiety.Jest też pan Billingsley i Cynthia, ta ze sklepu!- Kim pan jest? - chciała wiedzieć Belinda.- Steve Ames! Z Nowego Jorku! Zepsuła mi się ciężarówka, zjechałem z międzystanowej i zabłądziłem.Zatrzymałem się przy waszym sklepie, żeby zadzwonić!- Ale miał fart - powiedział Dave Reed.- To jak wygrać wycieczkę do piekła.- Co się dzieje? - zawołał głos z tamtej strony płotu.- Macie jakieś pojęcie?- Nie! - odkrzyknęła Belinda.Wytężała umysł z całych sił.Powinno się jeszcze coś powiedzieć, zadać jakieś pytania, ale nic nie przychodziło jej do głowy.- Sprawdzaliście w górę ulicy? Jest czysto? - wołał Ames.Belinda otworzyła już usta, by mu odpowiedzieć, lecz jej uwagę odwróciła pajęczyna za oknem.Okap ochronił ją przed nawałnicą, lecz na pajęczych niciach wisiały krople deszczu podobne malutkim, drżącym diamentom.Właściciel i zarządca sieci siedział na środku.Nie ruszał się.Może zdechł.- Proszę pani?! Pytałem.- Nie wiem! - odkrzyknęła.- Johnny Marinville z moim mężem sprawdzali, ale teraz poszli na piętro, żeby.- Wolała jednak nie wspominać o broni.Może to i głupie, asekuranckie, ale nie zmieniało to faktu, że tak wolała.-.żeby mieć lepszy widok! A jak u was?- Niezłe zamieszanie, proszę pani! Ta kobieta z naprzeciwka.- Ames urwał w pół zdania.- Czy wasz telefon działa?- Nie! - krzyknęła Belinda.- Ani telefonu, ani prądu!Znów chwila milczenia.Potem, ledwie słyszalne poprzez słabnący szum deszczu, dobiegło ją ciche "cholera jasna".Teraz włączył się inny głos; znała go, lecz nie mogła zrazu rozpoznać.- Belinda, to ty?- Tak! - rzuciła i odwróciła się do pozostałych z pytaniem w oczach.- To pan Jackson - podpowiedział Jim Reed ponad ramieniem Ralphiego.Chłopczykowi nie udało się jeszcze schronić śladem siostry w objęcia snu, lecz widać było, że stanie się to niebawem; kciuk już powoli wysuwał mu się z ust.- Byłem przy drzwiach wejściowych! - wołał Peter.- Ulica w dół jest pusta aż do skrzyżowania! Kompletnie pusta! Ani zbiegowiska, ani pół gapia choćby z Hiacyntowej czy z następnego kwartału Topolowej.Rozumiesz coś z tego?Belinda zastanawiała się, marszcząc brwi.Spojrzała po obecnych.Ujrzała jedynie zaskoczone spojrzenia i opuszczone głowy.Odwróciła się z powrotem do okna.- Nie! - zawołała.Peter się roześmiał.Ten dźwięk przejął ją drżeniem, podobnie jak przedtem niezborne mamrotanie Ralphiego.- To witaj w klubie, Bee! Ja też nic nie rozumiem!- A kto by miał przyjść się gapić? - wtrąciła drwiąco Kim Geller.- Kto o zdrowych zmysłach? Słysząc strzelaninę, wrzaski ludzi i w ogóle?Belinda nie potrafiła na to odpowiedzieć [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lunamigotliwa.htw.pl
  •