[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jest totyp rzadki, a budzący w zacnych sercach podwójny szacunek  dla wielkiego ubóstwa ipoczucia własnej godności.Miał na sobie okrągły kapelusz bardzo stary, połyskujący odczęstego czyszczenia szczotką, wytarty surdut z grubego sukna koloru żółtej ochry, który wowym czasie nie budził zdziwienia, długą kamizelkę z kieszeniami odwiecznego kroju, czarnespodnie, na kolanach poszarzałe od wytarcia, czarne wełniane pończochy i obszerne trzewikiz mosiężnymi sprzączkami.Wziąć go można było za nauczyciela z dobrego domu, którywrócił z emigracji.Sądząc z włosów jak śnieg białych, pomarszczonego czoła, wybladłychust i z twarzy, która wyrażała znękanie i znużenie życiem, rzekłbyś, że ma lat przeszłosześćdziesiąt.Ale wnosząc z chłodu, pewnego choć powolnego, i ze szczególnej siły,uwidoczniającej się we wszystkich jego poruszeniach, nie dałbyś mu więcej nad latpięćdziesiąt.Regularne zmarszczki czoła usposobiłyby przychylnie każdego, kto by mu się zuwagą przypatrzył.Usta jego zaciśnięte były jakoś dziwnie, skrzywienie ich, pozorniesurowe, w istocie wyrażało pokorę.W głębi jego spojrzenia była jakaś smutna pogoda.Wlewej ręce niósł zawiniątko w chustce, prawą wspierał się na drewnianym kiju.Kij byłstarannie ostrugany i prezentował się całkiem przyzwoicie: zdobiły go słoje powstałe poociosaniu sęków i okrągła gałka z czerwonego laku udającego koral, ta prosta pałkawyglądała jak laska.Mało kto przechodzi tym bulwarem, zwłaszcza w zimie.Mężczyzna ten, w sposóbnieznaczny zresztą, zdawał się raczej unikać, niż szukać przechodniów.Kwadrans na piątą, gdy noc już zapadła, przechodził koło teatru  Porte-Saint-Martin , wktórym wystawiano dnia tego Dwóch galerników.Afisz, oświetlony latarnią teatralną, zwróciłjego uwagę, a chociaż szedł prędko i widocznie się śpieszył, przystanął, żeby przeczytać.Pochwili skręcił w ślepą uliczkę Planchette i wszedł do domu  Pod Cynowym Talerzem , gdziewówczas było biuro poczty do Lagny.Dyliżans odjeżdżał o wpół do piątej.Konie byłyzaprzężone, podróżni, wzywani przez woznicę, z pośpiechem wdrapywali się po stromychschodkach omnibusu.Mężczyzna zapytał: Czy jest jeszcze miejsce? Jedno tylko, przy mnie, na kozle  odpowiedział woznica. Biorę je. Niech pan siada.Nim jednak ruszono z miejsca, woznica obrzucił okiem lichą odzież podróżnego, jegomałe zawiniątko i zażądał zapłaty. Pan jedzie do Lagny?  zapytał. Tak  odparł podróżny.I zapłacił aż do Lagny.Ruszono w drogę.Przejechawszy rogatki woznica chciał nawiązać rozmowę, ale podróżnyodpowiadał tylko półsłówkami.Zawiedziony woznica zaczął pogwizdywać i kląć konie.176 Woznica owinął się płaszczem.Było zimno.Podróżny zdawał się nie myśleć o tym.Takprzejechali Gournay i Neuilly nad Marną.Około szóstej wieczorem stanęli w Chelles.Konie były zmęczone, woznica dlaodpoczynku zatrzymał się przed oberżą furmańską, urządzoną w starych budynkachkrólewskiego opactwa. Zostanę tu  rzekł podróżny.Wziął paczkę i kij i zeskoczył z kozła.Po chwili zniknął w ciemnościach.Do oberży nawet nie wstąpił.Kiedy po kilku minutach powóz odjechał do Lagny, już go nie spotkał na gościńcuwiodącym z Chelles.Woznica odwrócił się do podróżnych siedzących wewnątrz powozu. To jakiś nietutejszy człowiek  rzekł. Nie znam go wcale.Wygląda, jakby nie miał anigrosza, a nie dba o pieniądze; płaci do Lagny, choć jedzie tylko do Chelles.Noc, wszystkiedomy zamknięte, nie wstępował do oberży, a nigdzie go nie widać.Chyba się zapadł podziemię.Człowiek nie zapadł się pod ziemię, ale szybko przeszedł po ciemku przez główną ulicęChelles, pózniej nie dochodząc do kościoła, skręcił na lewo, na boczną drogę wiodącą doMontfermeil, pewnym krokiem, jakby doskonale znał miejscowość, jakby nieraz tu bywał.Doszedłszy do miejsca, gdzie ścieżkę przecina stary gościniec wysadzany drzewami, któryidzie z Gagny do Lagny, usłyszał kroki.Prędko skrył się w rowie i czekał, aż się oddaląprzechodzący ludzie.Ostrożność ta była niemal zbyteczna, bo jakeśmy powiedzieli, działo sięto w noc grudniową, bardzo ciemną.Ledwie kilka gwiazd błyszczało na niebie.W tym właśnie miejscu zaczynało się wzgórze.Podróżny nie wszedł na drogę doMontfermeil, lecz zawrócił na prawo i przez pola zmierzał spiesznie do lasu.Gdy był już w lesie, zwolnił kroku i zaczął oglądać starannie wszystkie drzewa, stąpającostrożnie, powoli, jakby szukał tajemnej drogi znanej tylko jemu.W pewnej chwili przystanąłniezdecydowany, jak gdyby błądził.Na koniec po długim krążeniu po omacku wyszedł nałączkę, gdzie leżał stos dużych białych kamieni.Podbiegł ku kamieniom i przypatrywał się imuważnie w ciemności nocnej, jakby je przeglądał.O kilka kroków dalej stało grube drzewopokryte naroślami, które są tym dla roślin, czym brodawki dla ludzi.Podszedł do drzewa,pociągnął ręką po korze pnia, jakby chciał poznać i policzyć wszystkie brodawki.Naprzeciw tego drzewa, a był to jesion, stał odarty z kory, chorowity kasztan, opasanycynkową obręczą.Wspiął się na palcach i dotknął obręczy.Potem zaczął chodzić bardzo wolno po przestrzeni między drzewem i kamieniami, jakbychciał się upewnić, czy grunt nie został świeżo poruszony.Po czym znów rozejrzał się i dalej poszedł lasem.Ten to właśnie człowiek spotkał Kozetę.Idąc przez zarośla ku Montfermeil, spostrzegł jej malutki cień poruszający się z lękiem,widział, jak składała jakiś ciężar na ziemi, jak potem podnosiła go i szła znowu.Przybliżył sięi poznał, że było to małe dziecko dzwigające ogromne wiadro wody.Wówczas zbliżył się i wmilczeniu ujął dłonią pałąk wiadra.Kozeta w ciemności z nieznajomymKozeta, jak powiedzieliśmy, nie przelękła się.Mężczyzna odezwał się do niej.Mówiłgłosem poważnym i cichym: Moje dziecko, przecież to dla ciebie bardzo ciężkie.177 Kozeta podniosła głowę i odpowiedziała: Tak, proszę pana. Daj  mówił dalej mężczyzna  ja ci to zaniosę.Kozeta puściła wiadro.Mężczyzna szedł obok niej. To rzeczywiście ciężkie  szepnął jakby do siebie.Potem dodał:  Ile masz lat, mała? Osiem, proszę pana [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lunamigotliwa.htw.pl
  •