[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Andrea Nopritz wyszła z piekarni i wcisnęłaAysemu w rękę drugie ucho siatki.Ruszyli przed siebie,pomiędzy nimi kołysał się gorący chleb. Znam jedno miejsce odezwała się Andrea No-pritz. Posikasz się, jak zobaczysz.Aysy zatrzymał się, mierzył wzrokiem obcisłą bluzkęAndrei Nopritz. Odniosę chleb i możemy iść powiedziała AndreaNopritz. Niedaleko jest stary tramwaj, można w nimrozpalić ognisko.Jak pójdziesz ze mną, to ci pokażę stopy. Poważnie? No to idę.Kiedy dotarli do rogu ulicy, Aysy nagle stanął jak wryty.Stał na skraju chodnika, a Andrea Nopritz szarpała ucho198siatki, żeby szedł dalej.Ale Aysy zaparł się i ani drgnąłz miejsca, tylko powolutku wypuścił z dłoni ucho.Nieodwracał wzroku od Rekka Bundasa.W tym momencie bowiem Rekk Bundas wyszedł z bramyPetera Bócza z wiadrem brudnej wody.Jak poprzednio miałna sobie czarny kaftan z kapturem i zniszczone półbuty nabosych nogach.Wiadro kołysało się w rytm jego kroków,a w wiadrze owoc miesiąca pracy Petera Bócza, zapisanynutami papier.Rekk Bundas szedł dokądś z wiadrem.Aysy rzucił się w pościg za nim, już go prawie dogonił,kiedy nagle się odwrócił, skręcił w ulicę Olejową i pobiegłdalej.Nie rozumiałem, o co mu chodzi.Mosiężna klamka znów opadła w dół, drzwi były jednakzamknięte od środka, matka zaczęła się dobijać. Naprawdę możesz już wyjść powiedziała. Wszy-scy już sobie poszli, jesteśmy sami.No wyjdzże już stamtąd.Inni też potrzebują. Dobrze.Już wychodzę.Poczekałem, aż matka przejdzie przez korytarz, a wodaprzestanie szumieć, napełniając rezerwuar.Podciągnąłemspodnie, podniosłem z ziemi obrazek.Próbowałem zdra-pać ślady butów pułkownika Nopritza, ale odciski czarnejgumy przywarły do purpurowego blasku pustynnego po-ranka niczym pieczęcie.W drodze do kuchni słyszałem słowa babci: Jeszcze dziś rano nie byłoby za pózno.Gdyby poszedłdo ogrodu, do kurnika, trzeba by mu tylko zanosić jedzenie. Okaże się, że to pomyłka powiedziała matka tro-chę za głośno. Jutro pójdę do partii.199 Nigdzie nie pójdziesz odpowiedziała babcia. Tonie pomyłka, dobrze wiesz.Nigdzie nie pójdziesz.Kiedy wszedłem do kuchni, twarz matki jakby pojaś-niała. Zobacz mamo, jak ten dzieciak urósł. I położyłami rękę na ramieniu. Prawda, że urósł? Mój Boże, jakty urosłeś. Gdzie tam urósł powiedziała babcia.Obrazek postawiłem na kredensie.Pełno tam było roz-sypanej soli, cukru, pieprzu, rumianku, bazylii.Wszędziewalały się ogryzki ołówków. Spójrz, mamo, jak on urósł.Chyba nie w klozecie.Co się mogło z nim stać? Uspokój się wreszcie strofowała ją babcia.Wziąłem do ręki ogryzek ołówka i obrysowałem czarnyślad buta, od oślego przyrodzenia do samej ziemi, po czymzacieniowałem rysunek tak, żeby przypominał rurę.Po-między nogami osła namalowałem dwa jaja i też je zacie-niowałem.Rura sięgała do samej ziemi, ale nie kończyłasię tam.Poprowadziłem ją pomiędzy szuwarami aż do Eu-fratu, tam zostawiłem pod wodą i wyprowadziłem dopierona przeciwległym brzegu, prosto w powietrze, w stronępurpurowego słońca, i wreszcie obrysowałem żołądz.Nietrzeba było już nawet malować farbą. Rysujesz? zapytała matka. Co ładnego rysujesz?Może jesteś głodny? Zjedz coś. Dlaczego miałby być głodny zdziwiła się babcia.Babcia zatoczyła się nagle niczym spadający liść i oparłao kredens.Wtedy wyszedłem z kuchni i przeszedłem przezpodwórze.Na wilgotnym ogrodzeniu dostrzegłem żółtawy200blask, wiedziałem, że w kuchni ktoś zapalił światło.Od-wróciłem się i zobaczyłem, jak tamte w kuchni, niczymwyczerpani zapaśnicy, padają sobie w ramiona i tak stojąchwiejnie.Po drugiej stronie ulicy stała Andrea Nopritz.Zagnie-wana patrzyła w stronę ulicy Olejowej, którą tak nagleczmychnął Aysy.Zauważyła mnie, jej senne spojrzenie,jakby zroszone deszczem, było mętne i zamglone.Szyb-ko mrugała oczyma, nie mogła się zdecydować, czy mniepoznaje. Cześć rzuciłem, kiedy dotarłem na środek jezdni.Stała z rozchylonymi ustami i obserwowała mnie spodlekko opuszczonych powiek. Wyobraz sobie powiedziałem. Mój ojciec.Ale nie dokończyłem.Stanąłem przed nią na skraju chod-nika. To ty? Czego tam stoisz? Podejdz bliżej. Mam podejść? Chodz, chodz. Chciałbym ci coś dać odezwałem się. Chodz tutaj powiedziała. Jeśli chcesz, możeszteraz dotknąć mojej piersi.Przełożyła Elżbieta SobolewskaZJAWYNiespodziewany gośćOd kiedy mama odeszła, samotnie mieszkam w starymdomu z tarasem na skraju wsi, w pobliżu ujścia Izy.Ostałysię tylko wyblakłe stare mury w kolorze spłowiałego nieba,z których niczym kora ze spróchniałego pnia całymi pła-tami sypie się pokryty kurzem tynk.Pobędę tu, póki i mniecoś się nie przydarzy.Od bramy do wejścia na taras prowadzi wysypana pia-skiem ścieżka.Po niedawnej ulewie wyraznie widać, żektoś na wysokich obcasach przeszedł przez podwórzei przed wejściem na taras wytarł nogi.%7ładnych prowa-dzących z powrotem śladów nie widać.Za domem na wąskim kawałku ogrodu, w sięgającejprawie pasa trawie, rosną moje śliwy.O takiej porze, podeszczu, zapach wilgotnej trawy i chwastów omija murydomu, przedostaje się na podwórze i kiedy otwieram drzwi,nagłym powiewem wdziera się do wnętrza.Teraz jednakw drzwiach czeka na mnie coś zupełnie innego, zapachnieoczekiwanego gościa.W pokoju siedzi wyperfumowanakobieta, co wyraznie wyczuwam, gdyż od czubków jej uszuoraz spod pach promieniują obce dla mnie zapachy.203 A to ciekawe mówię. Czyżby drzwi były ot-warte? Nie odpowiada kobieta. Nie sądzę, żeby byłyotwarte.Kobieta siedzi na jednym z niskich foteli, trzyma nogęna nodze, lekka sukienka uwydatnia figurę.Podmalowaneoczy, pełne kształty, gładka skóra i nie w takim wieku, abymogła być moją matką.Na ramionach pokrytych delikat-nym puszkiem ślady szczepienia po ospie.Jeżeli dotknęskóry, zapewne wyczuję ciepło. Pan mnie nie zna odzywa się spokojnie, dość ci-chym głosem, chociaż poza mną nie ma nikogo w pobli-żu. Nazywam się Ojnicza, tylko tyle mogę powiedzieć.Skłaniam głowę i siadam na takim samym niskim fo-telu co mój gość
[ Pobierz całość w formacie PDF ]