[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Niechpan na mnie patrzy.Mężczyzna spojrzał na Petersa, który pokazał mu swojątrzydziestkę ósemkę.Potem powiedział do niego spokojnym,opanowanym głosem.- Wszyscy mamy broń.Widzi pan? Poza tym zgłaszamyto od razu przez radio, komunikat pójdzie do każdej jednostkiw okolicy, zanim się pan obejrzy.Nikt pana nie skrzywdzi,zadbamy o to.Po to jest w końcu policja.Okej?Facet nie wyglądał na przekonanego. - Czy widział pan tam jakąś broń? Mieli ze sobą strzelby,pistolety? Cokolwiek?- Nie.- Nic takiego? -Nie.- No i widzi pan, o czym mówię.- Mieli noże i siekiery.- Ale żadnej broni palnej, tak? Mężczyzna przytaknął.- No właśnie.Jest pan bezpieczny.Steven Carey nadal sięwahał.- Niech pan nie zwleka i wsiada do samochodu.Pokażenam pan, gdzie jest ta droga, i znajdziemy pańskiego syna.Nojuż.Zabandażujemy panu ręce i głowę, dobra? W radiowoziemamy apteczkę.Słyszy mnie pan?-Tak, ale.- No to dobra.Idziemy.Jeszcze trochę i facet spanikuje.Jeśli dozna szoku, tonigdy nie znajdą tej drogi, musieli się pośpieszyć i to cholernie.Peters wiedział aż za dobrze, że dla tamtych ludzi może być jużza pózno.Wziął mężczyznę pod ramię i poprowadził do radiowozu.Ruszał się jak lunatyk.- Proszę tutaj - powiedział i otworzył przed nim drzwi.Wsiedli razem na tył.Harrison i Manetti byli gotowi, aby ruszać. Peters spojrzał na siedzącego obok, wysokiego, dobrzezbudowanego i przerażonego faceta.Słyszę cię, pomyślał.Włączyli syrenę, zawrócili i pojechali w stronę, z którejprzyjechał Steven Carey.22:10Naga dziewczyna prowadziła Amy jak niesfornego psa,szarpiąc za skórzane rzemienie, którymi przewiązano jejnadgarstki.Brnęli w ciemność.Zcieżka była wąska, a nad nimi drzewa tworzyłynaturalny dach, niby altankę, która nie przepuszczała zbytwiele światła.Czuła się, jakby szła tunelem, długą, ciemną ikrętą tubą, od czasu do czasu rozjaśnianą blaskiem księżyca.Wszystko potęgowało jej przerażenie.Gałąz muskająca jej policzek.Kolejne szarpnięcie za połyszlafroka.Trzepot skrzydeł spłoszonego ptaka nad jej głową.Miękkie i śliskie, rozkładające się coś pod jej po-siniaczonymi i pokaleczonymi stopami.Smród śmierci unoszący się z ich ciał.Przeszli przez pole, a teraz szli w górę delikatnego zbocza.Nogi odmawiały jej posłuszeństwa.Noc była ciepła, ale Amy itak drżała na całym ciele.Wietrzyk szczypał jej odsłoniętąskórę, była to dla niej istna tortura. Szli dalej skąpani w świetle księżyca.Zauważyła, żeroślinność nad nimi nieco się przerzedziła.Znalezli się namałej polanie na skraju lasu.Zbocze robiło się coraz bardziejstrome.Na wzgórzu widziała ciemne zarysy wysokich drzew,odcinające się od jaśniejszego nieba.Zobaczyła też napastników i natychmiast tegopożałowała, lepiej było ich nie widzieć.Naga, nastoletnia dziewczyna.Dwóch blizniaków, którzybiegli przed nią, jakby to wszystko było jakąś grą, przyjemnągrą.Co oni ze mną zrobią? Pomyślała.Z każdym krokiempowracało do niej to pytanie, krążyło jej po głowie niczymnieznośny ból, migrena.Co mają zamiar zrobić?Prócz tego zdolna była martwić się jedynie o Me-lissę, inie potrafiła zebrać myśli, uwolnić się od całej lawinyprzypuszczeń.Melissa była z Claire.Melissa nie była z Claire.Znalezli Melissę, ale nie znalezli Claire.Znalezli tylko Claire iLukea, ale nie Melissę.Każda z tych myśli, prócz pierwszej,była nie do zniesienia.Zresztą temu pytaniu nie było łatwo się przebić,dominowała migrena, zaskakująco egoistyczne, wewnętrznebłaganie o pomoc, poszukiwanie jakiegoś wyjścia.Co mają zamiar zrobić? Ze mną.Wcześniej, kiedy szli po trawniku przy domu, pozwoliła sobie - ale tylko raz - obejrzeć się za siebie.Niebyło z nimi wysokiej kobiety, mężczyzny i może dwójki z tychdzieci.Nie wiedziała, gdzie poszli, i nie mogła nawet się nadtym zastanowić, bo wybiło ją z równowagi to, co zobaczyła.Umorusanego chłopca z opadającą powieką.I dziewczynę ubraną w skórę.Chłopak niósł parę rąk uciętych w okolicy ramion.Rąk Dauida.Widziała jego obrączkę ślubną i zegarek.Dziewczyna w skórze miała pióra wetknięte we włosy izawieszony na szyi diamentowy pierścionek, który kołysał sięprzy każdym kroku.Niosła nogi jej męża.Zarzuciła je sobie na ramiona i trzymała za stopy.Idąca przed nią naga nastolatka miała w ręce żółteplastikowe wiadro, które Amy trzymała w szafce pod zlewem.Nie widziała, co było w środku.I nie śmiała nawet o tym myśleć.Prawie straciła przytomność, już czuła, jak osuwa się wciepły, bezpieczny, ochronny kokon nieświadomości, czułamgiełkę otaczającą jej myśli, która mogłaby otulić ją całą,gdyby tylko na to pozwoliła.Jednak ponownie przyszły do niej nieproszone pytania -Co się ze mną stanie? Co mają zamiar mi zrobić? I czy mogęcoś na to poradzić?Zlały się one w jedno i podjęły zwycięską walkę zkokonem, rozrywając go od środka, aż nie pozostało ani jedno włókno, które mogło się wokół niej owinąć.Poczuła wzbierający w sobie gniew za to, co zrobiliDavidowi, wcześniej nie zdawała sobie sprawy ze złościpłynącej w jej żyłach, a teraz wściekłość była częścią niej.Czuła też niewiarygodny wręcz strach, lecz i on zostałprzysłonięty przez nurtujące ją pytania.I choć jej ciało aż nazbyt odczuwało, przez co właśnieprzeszła, miała czysty umysł.Widziała i słyszała wszystko.Zwierszcze, szum drzew, kłujący w oczy blask gwiazd.Cieszyła się, że była w pełni świadoma, co się dzieje,nawet bolesny wiatr smagający jej nieosłonięte nogi wydawałsię błogosławieństwem.Orzezwiał ją.Dawał jej siłę.Nie dbała już o to, czy sprawia jej ból, czy też nie; czypomoże jej przetrwać.Myśli Amy zespoliły się z jej ciałem.Nie przestała jednak zadawać sobie pytania, które wciążtkwiło w jej głowie.- Tędy, mamo.tak sądzę.Jestem prawie pewien.Zdawał sobie sprawę, że drży mu głos.Nie mógł nic na toporadzić.W nocy wszystko wyglądało zupełnie inaczej, nawetw blasku księżyca. Poza tym uciekali przed kimś, spieszyli się.Byłprzerażony, a przez to zakłopotany.Wściekał się na siebie ichciało mu się płakać.Claire nie niecierpliwiła się jednak ani nie rugała go wżaden sposób.Posłusznie dreptała za nim.- Nic się nie dzieje, Lukę - powiedziała.- Rozejrzyj się, napewno znajdziemy.Nawet nie był pewien, czy ten domek na drzewie to takidobry pomysł, lecz mamie się chyba podobał - więc może niejest taki zły - a to mu wystarczyło.Zawładnęło nimpodniecenie graniczące ze strachem, bo czuł się teraz w pełnimężczyzną, mama ufała mu, że to, co robi, jest dla nich dobre.Nareszcie w ogóle coś robił.Przeszli przez gęste krzaki i tym razem mieli szczęście, boudało im się ominąć większość krzewów dzikiej róży, a mamazezłościła się na niego tylko raz, kiedy nadepnął na jeden z nichi krzyknął; powiedziała mu wtedy, żeby był cicho, ale potem,już spokojniej, dodała, że nie wiedzą, jak blisko nich są tamciludzie i że mogą ich usłyszeć.Powiedziała to tak poważnie, że od razu się uspokoił.Nawet nie zdawał sobie sprawy, że jego mama szła na bosaka imiała na sobie jedynie cienką sukienkę.Była nieodpowiednioubrana, ale on też -miał na sobie tylko swoją pidżamę [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lunamigotliwa.htw.pl
  •