[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Drzemał w słońcu.- Bond! - zawołała.- Jesteś gotowy? Kupiłam świeże bułki,robimy piknik.Gdy przygotowywała koszyk z prowiantem i nosiła do autaprzybory potrzebne do pracy nad strumieniem, starał się jej pomagać.Z powodu chorej nogi bardziej jej pracę utrudniał, niż ułatwiał.Wzbudzało to w Isi najwyższy zachwyt, przezywała gozawalidrogą, a on mówił, że zrobiłby wszystko sam, gdyby tylko onanie wchodziła mu ciągle w paradę.Moment wyruszenia na piknik opózniał się, nie miało to jednakdla nich najmniejszego znaczenia.Byli zakochani.Gdyby zamiastprzebywać w pachnącym, rozsłonecznionym lesie, nadzorowali wchłodny deszczowy dzień pracę miejskiej oczyszczalni ścieków,byliby tak samo szczęśliwi.Byli razem.Mogli na siebie patrzeć, mogli mówić do siebie i słuchać się nawzajem, mogli dotykać się nibyprzypadkiem i mogli to robić specjalnie.Cieszyli się sobą.Bylizakochani i reszta świata przestała się liczyć.Nad rzeczką leżeli najpierw na brzuchach na ciepłej od słońcadrewnianej szerokiej kładce.Woda płynęła powoli, płytko, pozwalającdojrzeć piaszczyste dno z nielicznymi kamieniami.Początkowo Bondwidział w strumieniu tylko te właśnie kamienie, nic więcej.Dopiero ręka Isi, którą wskazywała mieszkańców wody,otworzyła mu oczy na ten fascynujący świat.Oczywiście samzauważał pływające żuki i małe rybki, ale domki chruścików,piaskowe lub z patyczków, czy bezbarwne ośliczki pozostałyby dlaniego niewidoczne.Isia otwierała przed nim nowy, piękny świat tam,gdzie przyzwyczajony był nie dostrzegać niczego szczególnego pozapewną, grubszego rzędu, malowniczością.Nad wodą stały wierzby i dzięki wyjaśnieniom Isi Bond widziałteraz, jak z przyjemnością moczą stopy w chłodnej wodzie, jak wraz zolchami umacniają w ten sposób brzeg.Młody jesion natomiast, któryzabłąkał się przypadkiem zbyt blisko, starał się trzymać swojekorzenie jak najdalej od tej chlupiącej mokrości, cofał je jak kot łapkę.W tym miejscu strumień podmyje kiedyś brzeg i wygnie się,powiększając jeszcze zakole.- Nic tu w wodzie nie rośnie - zauważył Bond.- Nic? No, może masz rację.W każdym razie nic efektownego otej porze roku.Zresztą, więcej roślin bywa w wodach stojących iżyzniejszych niż ten strumień.Ale popatrz - Isia sięgnęła ręką i wyłowiła przepływającą właśnie dość niepozorną gałązkę.- Wiesz, coto jest?Bond przyglądał się jej z zachwytem.- Chciałbym cię tak namalować.Z włosami dotykającymipowierzchni wody, z tą kapiącą roślinką w palcach i.i.- Z wiankiem lilii na głowie i gołą - dokończyła za niego Isia.- To byłby straszny kicz, ale jak chcesz, namaluję cię taką.Najlepiej namaluję dwa obrazy.W ubraniu bez lilii i nagą z liliami.- %7łeby mimo bezwstydnej nagości zaznaczyć, że jestemniewinna.Namaluj.Tymczasem opowiem ci o tej roślince.Tomoczarka kanadyjska, Elodea canadensis.W zeszłym stuleciu zostałaprzywleczona do Europy z Kanady i zaczęła się rozmnażać wprzerażającym tempie.W Niemczech nikt jeszcze nie widział jejmęskiego kwiatu, bo rozmnaża się wegetatywnie przez takie właśniekawałeczki.Dawniej ta roślina zapychała śluzy i utrudniała żeglugę,pewnie dlatego nazwano ją Wasserpest, zaraza wodna.Teraz jest jużw jakiej takiej równowadze z naszą domową florą.Isia przerwała wykład i dopiero wtedy zastanowiła się nad tym,czy wyrażona przez Bonda ochota portretowania jej ma może jakiśzwiązek z jego prawdziwym życiem.W gazecie nie pisali o tym, czyAhlers poza bestialskimi morderstwami zajmował się takżemalarstwem.Wolała nie pytać.Po co?Podniosła się i ułożyła na kładce swoje narzędzia pracy: dwiebiałe plastikowe miski, duże sito kuchenne, łyżkę, miękki pędzel ilupę. Potem weszła do wody i trzymając sito pod prąd, zaczęładelikatnie unosić i odwracać kamienie.W ten sposób łowiła ukrytetam żyjątka.Niektóre wpadały wprost do sita, inne zdejmowałapędzelkiem i przenosiła do misek.Do jednej drapieżniki, do drugiejpozostałe.Wyjaśniła Bondowi, że ci maleńcy mieszkańcy wody swojąobecnością lub jej brakiem dają świadectwo o stanie czystościstrumienia.Bond pozostał na kładce i obserwował Isię z zainteresowaniemnie mniejszym niż w niedzielę, choć dziś obserwacje te jeszcze mniejdotyczyły naukowego aspektu.Zwiadoma tego Isia nie zaniechaławykładu, czuła jednak, jak rozkwita.Pod jego spojrzeniem poruszałasię z gracją i elegancją, jej głos nabierał ciepłego i głębokiegobrzmienia, a kapiące sito w jej dłoniach stawało się ozdobą godnąrusałki.Resztę popołudnia spędzili, siedząc ramię przy ramieniu i głowaprzy głowie na campingowych taboretach przed platformąsamochodu, służącą im teraz za stół.Oglądali wodne zwierzątka podbinokularem.Isia wyjaśniała, on słuchał i zadawał takie mądrepytania.A potem zjedli zapasy i podrzemali trochę w migotliwym cieniuwierzby.Lecz zanim się to stało, musieli upewnić się najpierw ojakości i sile wzajemnych uczuć, musieli zaspokoić nienasyconą wciążpotrzebę bliskości.Wiotkie gałązki osłaniały ich zwiewnym welonem,woda szemrała pod mostkiem, brzęczały pszczoły w pachnącej macierzance.Ten dzień, piękny jak sen, był prawdą, radiowekomunikaty zaś i fotografie w gazetach sennym koszmarem tylko.Wreszcie, gdy popołudniowy cień zaczął wypełzać z lasu nałąkę, Isia spakowała manatki i zaproponowała dalsze rozrywki.- Pojedziemy teraz do Starej Kopalni - powiedziała.- Tak sięnazywa, ale nie wiem, czy to naprawdę była kiedyś kopalnia.Wkażdym razie to bardzo głęboka grota.Weszłam tam raz w zimie,pośliznęłam się na guanie i nietoperze nasrały mi na głowę.Mieszkajątam i raz na tydzień muszę je liczyć, gdy wylatują na nocny żer.Bond jednak, patrząc na nią tym swoim bezbronnymspojrzeniem, które wywoływało w niej falę czułości, powiedział:- To był piękny dzień, dzisiaj.z tobą.Ale jestem już zmęczony,chyba muszę iść spać.Porządnie spać, w łóżku i.sam.Wiesz, mojagłowa.Mogłabyś mnie już odwiezć do domu?Gdyby nie to rozbrajające spojrzenie, Isia poczułaby sięzawiedziona.Teraz jednak zagrała w niej dusza opiekunki i w jednejchwili wiedziała, że Bond musi natychmiast, ale to natychmiast zostaćpołożony do łóżka.Zresztą przypomniała sobie, że i tak trzeba wstąpićdo domu, bo nie miała przy sobie licznika.Było to urządzenie bardzoułatwiające odliczanie, bez konieczności wymawiania kolejnych liczb.Po prostu wystarczyło patrzeć na pojawiającą się na niebie gromadęnietoperzy i przy każdym zwierzątku nacisnąć raz guzik.A potem jużtylko odczytać gotową sumę.- No to jedzmy zaraz - powiedziała.- Wpakuję cię do łóżka,zabiorę licznik i latarkę i pójdę tam na piechotę.Muszę oszczędzać akumulator.Słońce ciągle jeszcze nie zaszło; tylko budynek stacji, otoczonywysokimi drzewami, leżał już w cieniu.- Nie musisz pakować mnie do łóżka, sam się wpakuję.Zwolnijmnie tylko od noszenia tych rzeczy - Bond wskazał bagaże naplatformie.- Czuję się strasznie zmęczony.- Oczywiście, nie musisz mi pomagać, lepiej od ciebie wiem,gdzie co położyć.Ty idz spać.Na pewno dasz sobie radę beze mnie?Oparł się ciężko na Isi, gdy pomagała mu wysiąść.Podała muleszczynowy kij.Podparł się i pokuśtykał w stronę chatki.- Idz już, idz [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lunamigotliwa.htw.pl
  •