[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pomyślałem, że słońce poradzi sobie z tym w ciągu godziny i uspokojonyzapytałem oficera wachtowego, gdzie jest kapitan.„Na prawym skrzydle - odrzekł.- Czekana pana”.Zastałem go tam istotnie, ze szkłami przy oczach.„Wyspałeś się pan? - spytał nie od-kładając lornety, i nie czekając na moją odpowiedź po omacku sięgnął ręką za siebie, abymnie ująć za ramię.- Patrz pan tam, pół rumba w prawo.Widzisz pan co? - Wytężyłem wzrokpatrząc we wskazanym kierunku.- Coś się tam błyska” dodał niepewnie.W tej chwili mgłauniosła się nieco pod tchnieniem zabłąkanego powiewu, a pierwszy promień słońca wstające-go za nami prześliznął się pomiędzy jej strzępami i nagle.„Ster lewo na burtę!” wrzasnąłemw stronę sterowni.„Lewo na burtę” powtórzył sterujący marynarz.„Zwariowałeś pan?! - huk-nął mi nad uchem kapitan.- Co u diabła.” „Niech pan patrzy - przerwałem.- Tam!” Umilkłi tylko ściskał mi ramię jak w kleszczach.Patrzyliśmy obaj: biaława, lekko zaróżowiona ol-brzymia zjawa przesuwała się przed nami połyskując raz po raz odbiciem słońca.Była kilka-krotnie wyższa od Batorego, ale dopiero gdy dziób statku ją wyminął, tak że została z prawejburty, mogliśmy podziwiać jej ogrom.Wznosiła się przed nami jak katedra z białego marmu-ru i kryształu.Wiało od niej chłodem, aż szyby sterowni pokryły się kropelkami wilgoci.Mu-siała mieć ze trzysta metrów średnicy na linii wodnej i co najmniej tyle samo zanurzała siępod powierzchnię morza.Gdybyśmy się z nią zderzyli przy pełnej prędkości - no, możecie so-bie wyobrazić, co by się działo.- Diabli wiedzą, skąd się wzięła akurat na naszej drodze - mówił dalej Demart odsta-wiwszy filiżankę i zapalając nowego papierosa.- W każdym razie nie mogła należeć do grupytych, o których ostrzegały islandzkie stacje radiowe, bo żaden prąd nie płynie z taką prędko-ścią.Zapewne minęła Islandię o wiele wcześniej, wcale nie zauważona.Co się tyczy kapitana,to stracił humor na całą godzinę i naturalnie kazał zmniejszyć prędkość oraz przedsięwziąłwszelkie środki ostrożności konieczne w takich okolicznościach.Ale gdy widoczność się po-prawiła, a na spokojnym morzu nie ukazywało się nic podejrzanego, obaj niemal zaczęliśmywątpić, czy to, co ujrzeliśmy o świcie, było rzeczywistością.Gdyby nie świadectwo sternika, oficera wachtowego i kilkunastu marynarzy, uwie-rzyłbym, że mi się to wszystko przywidziało.Koło jedenastej zszedłem do bufetu, żeby coś przekąsić.Zastałem tam zaledwie kilkupasażerów, a między innymi panią Walasiewicz z jej wymokłym brunetem.Rozmawianoo nocnej „burzy”, której przebieg opisał „kapelan morski” podczas kazania w okrętowej ka-plicy (była niedziela).Zdaniem mrs.Walasiewicz było to bardzo piękne kazanie, a cud, które-go dokonał dostojny duszpasterz, uspakajając rozpętane żywioły na prośbę naszego kapitana,powinien był nawrócić nawet najbardziej zatwardziałych niedowiarków, jakich dziś spotykasię na każdym kroku.To ostatnie zdanie było - jak mi się wydało - pociskiem wymierzonymwprost w bladolicego bruneta, który ironicznie połyskiwał szkłami okularów, wyrażającmniemanie, że wielebny ksiądz biskup nieco przesadził.Zaczęto się sprzeczać o tę „burzę”,przy czym niektórzy z obecnych przyznali się do przebytej choroby morskiej, co ich zdaniembyło wystarczającym dowodem straszliwego sztormu.„Ale lodowych gór nie było’”, upierałsię sceptyczny brunet.Chciałem się wynieść cichaczem, żeby uniknąć ambarasujących pytań w tej materii,ale pani Walasiewicz właśnie mnie dostrzegła, więc musiałem odpowiadać jako naocznyświadek i zgodnie z prawdą zeznałem, że o wschodzie słońca minęliśmy górę lodową, którąw sam czas dostrzegł nieoceniony Kapitan Siedmiu Mórz.- I oto, moi drodzy, morał tej opowieści - powiedział kapitan Demart wyciągając dłońpod światło lampy, jakby nam chciał pokazać ów „morał” wśród pięciu rozstawionych pal-ców.- Oto tajemnica, w jaki sposób Torkowski zdobył sobie niegdyś opinię najlepszego z ka-pitanów Linii Gdynia-Ameryka.Nie umiał przecież więcej niż inni, nie był ani bardziej su-mienny, ani bystrzejszy.Był raczej ograniczony, ale za to sprytny.No i.w sam raz pasowałdo ówczesnych dygnitarzy oraz do tych wypchanych dolarami kołtunów, którzy jeździli tami z powrotem przez Atlantyk.Biskup, który za jego sprawą dokonał cudu, pasażerowie, któ-rych ocaliła jego przezorność i wytrwałość, „królowe” z jego nominacji, które uważały się zanajponętniejsze z kobiet, nie mówiąc już o raportach z podróży, w których spotykało się takieczyny, jak uratowanie statku przed zderzeniem z górą lodową!- Cóż się teraz dzieje z tym genialnym człowiekiem? - zapytałem, gdy Demart skoń-czył i zapadło milczenie.- O ile wiem, nie dowodzi żadnym z naszych statków.- Ja myślę - mruknął inżynier, który dotychczas nie odzywał się wcale.- Co się z nim dzieje? - powtórzył Demart.- Opowiadał mi ktoś wiosną czterdziestegopierwszego na Morzu Śródziemnym, że Torkowski zaraz po wybuchu wojny zaofiarował Ba-torego (i swoje usługi, jako kapitana, oczywiście) rządowi Stanów Zjednoczonych.Ale to jużzupełnie inna historia.W każdym razie wtrąciła się w tę sprawę ambasada polska w Wa-szyngtonie i Kapitan Siedmiu Mórz stracił dowództwo.Podobno przez pewien czas dowodziłjakimś amerykańskim transportowcem, ale podziękowano mu wkrótce, bo o każdej podróżyi dacie jej rozpoczęcia wiedzieli wszyscy jego znajomi.Zastępca Neptuna zapraszał ich nastatek, aby się z nimi pożegnać i podejmował ich w swoim salonie kapitańskim, nie bacząc nazachowanie tajemnicy wojennej.Ostatecznie założył sklep z dewocjonaliami w Nowym Jor-ku.- I nieźle mu się powodzi - dodał dyrektor Calikowski.- Co prawda przyjaciele i zna-jomi sprzed wojny nie poznają go teraz, bo stracił dawne znaczenie, ale ma innych, którymopowiada o dniach minionej chwały.W tej chwili z oddali doszedł nas basowy ryk syreny okrętowej.Spojrzeliśmy ku mo-rzu.U wyjścia z portu ukazał się duży, jasno oświetlony statek o siedmiu pokładach i dwóchkominach.- Batory wychodzi w morze - powiedział Demart.- To dzieci polskich górnikówz Francji wracają do Cherbourga po wakacjach w Polsce.Zakopane 1954Niezwykła awaria s/s KastoraPiękny, nowoczesny, olśniewająco biały motorowiec z szerokim zielonym pasem nakominie wszedł do basenu przy pomocy małego holownika, który spychał go ku nabrzeżu,dymiąc i sapiąc z wysiłku.Z wyniosłego dziobu i z rufy śmignęły rzutki, jak dwa węże wy-skakujące na brzeg, wprost do rąk cumowników, za nimi zaś popełzły spiesznie stalowe linyzaplecione u końców w pętle i po chwili zwisły luźno na żelaznych polerach.Oficer z tubąprzy ustach krzyknął coś do załogi holownika, który nagle przestał młócić wodę, natomiast namotorowcu ruszyły windy i cumy zaczęły się podnosić, aż wyprężyły się skośnie, a wysokabiała burta statku, obwieszona odbijaczami, dotknęła betonowej ściany basenu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]