[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- W takim razie zapewne potrafisz opisać tamto popołudnie.- To jakiś żart? Już mnie o to pytano.- Nie, doktorze Crosbie.Zapewniam, to nie żart.-John starał sięzapanować nad uśmiechem, patrząc, jak kolor znika z opalonychpoliczków lana.Nie zachowałby się profesjonalnie, okazując radość zwyraznego zakłopotania doktorka.- Hmm.siedziałem tutaj.Mówiłem już jednemu z twoich zastępców.- Tak, o ile się nie mylę, w zeszłym tygodniu rozmawiałeś z szeryfemTrentem - potwierdził John, wyciągając z kieszeni koszuli notes iprzeglądając notatki.- Zanotował, że według twych słów tamtegopopołudnia gabinet był zamknięty.John jeszcze bardziej się zmieszał.- Rzeczywiście był zamknięty.Musiałem uzupełnić zaległądokumentację.Co starasz się sugerować?- Miałeś takie zaległości w papierkowej robocie, że zrezygnowałeś zprzyjmowania pacjentów?- Nie miałem żadnych zapisów na tamto popołudnie.- Czyżby? - John przerzucił kilka kartek.- Według recepcjonistki, z którąparę dni temu rozmawiał inny z moich zastępców, kazałeś wtedy odwołaćumówionych pacjentów z powodu jakiegoś rodzinnego kryzysu.-Johnpolecił jednemu z oficerów przesłuchać Becky po tym, jak się natknął nalana u Kerri.- Cóż, trudno to nazwać kryzysem.Moją żonę zdenerwowała jakaśsprawa dotycząca naszego syna.- Twoją żonę? To znaczy Sandy Crosbie?- Hmm, jesteśmy w separacji, naturalnie, ale.- Ona nie przypomina sobie, żeby cokolwiek wyprowadziło ją zrównowagi.- Co prawda nie rozmawiał z Sandy, lecz instynktowniewyczuwał, że może pozwolić sobie na blef.- Pewnie dlatego, że wiecznie chodzi podminowana.Proszę posłuchać,szeryfie, nie bardzo rozumiem, do czego to wszystko zmierza.Zaczynamsię trochę czuć jak podejrzany. - Ejże, łan, wyhamuj.Czy ktoś tu mówi, że jesteś podejrzany?- W takim razie skąd to przepytywanie?- Po prostu wykonuję swoją robotę.Spróbuj spojrzeć na to z mojegopunktu widzenia.- John powiódł spojrzeniem po ścianach zastawionychksiążkami.- Masz spory ruch w gabinecie.A jednak tamtego popołudniadecydujesz się odwołać pacjentów i odsyłasz recepcjonistkę do domu.Dlaczego?-Już mówiłem, musiałem uzupełnić zaległą dokumentację.John sięuśmiechnął.- Może przemyśl to sobie jeszcze raz - powiedział dobitnie.Chwila ciszy,a po niej potrząśnięcie głową na znak rezygnacji.- No dobrze, posłuchaj.Między nami mężczyznami.Jestem pewien, żerozumiesz takie sprawy.- Jakie sprawy?Znowu pauza.Lekkie zaciśnięcie ust.- Byłem z kimś.Też mi niespodzianka - podsumował w myślach John.- Z Kerri Franklin?Kolejna zwłoka.Ruch oczu ku górze.-Nie.A tego się nie spodziewał.John pokręcił głową - po części z gniewu, a poczęści z podziwu.Przyszedł tu zarzucić sieci, jednak nie liczył, żecokolwiek w nie złapie.- Z Lianą Martin? - zapytał, niemal bojąc się usłyszeć odpowiedz.- Z Lianą Martin? Nie! Boże, nie! Toż to był jeszcze dzieciak.- Miała osiemnaście lat - przypomniał mu John.- Nawet jej nie znałem.- W takim razie z kim? - Szeryf pochylił się, żeby sięgnąć po długopis zkubka na biurku lana.- Potrzebuję nazwiska. - Słuchaj.To trochę żenująca sprawa.- Będzie bardziej niż żenująca, jeśli mi go nie podasz.Już mam świadka,który jest gotów przysiąc, że widział cię na ulicy, gdzie mieszkała LianaMartin, mniej więcej w tym czasie, kiedy zniknęła.- Co?! To idiotyczne!- Naprawdę?- Rany boskie, nie mam w ogóle pojęcia, gdzie ona mieszkała! W żadnymwypadku nie mogłem tam być!- Skoro nie wiesz, gdzie mieszkała, jak możesz mówić, że tam nie byłeś?- Bo byłem tutaf.- Crosbie zorientował się, że krzyczy, i czym prędzejzniżył głos.- Byłem tu.- łan, z kim byłeś? Z pacjentką?- Z pacjentką? Oczywiście, że nie.Myślisz, że jestem szalony? Sądzisz,że ryzykowałbym utratę licencji dla jakiejś dupy?Tym razem to John się wzdrygnął.Zawsze mierziła go zbędnawulgarność, chociaż musiał przyznać, że sam też nie był bez winy.- W takim razie: kto to?- Nikt, kogo znasz.- Potrzebuję nazwiska, żeby uwiarygodnić zeznanie.Znowu cisza, łan Crosbie przycisnął palce prawej ręki do skroni, jakbydopadła go najpotężniejsza z migren.I może tak jest - pomyślał John, w końcu decydując się usiąść i poczućwygodnie.Rozparł się w fotelu i wyciągnął na ukos długie nogi.- Jak się nazywa?- Marcy.Marcy Grenn.Słuchaj, musisz.? John zanotował nicniemówiące mu nazwisko.- Adres?- Mieszka w Boca.Jest mężatką - wyznał potulnie łan.- Mam tylko adresjej poczty internetowej.Coraz lepiej - pomyślał szeryf.- Chcesz powiedzieć, że poznałeś ją przez Internet? - Szeryfie, nie podoba mi się ten ton.- Przepraszam, nie sądziłem, że mówię jakimś szczególnym tonem.- Moje prywatne życie nie powinno cię w ogóle obchodzić.- Prowadzę śledztwo w sprawie zabójstwa, doktorze Crosbie.- Z którym absolutnie nie mam nic wspólnego, nawet jeśli ktoś twierdzi,że widział mnie w tamto popołudnie na ulicy, gdzie mieszkała LianaMartin.John udawał, że zapisuje coś w notesie.Tak naprawdę nikt nie zgłosił, żewidział doktorka na tamtej ulicy feralnego popołudnia.Rzucił tooskarżenie, żeby sprowokować lana i zobaczyć, co z tego wyniknie.No iproszę.Doprowadziło go to do Boca Raton i mężatki nazwiskiem MarcyGrenn.Czasami - pomyślał, czując nagły przypływ energii - ta robotabywa nawet zabawna.- Potrzebuję tego adresu poczty internetowej.Ian Crosbie pospiesznie napisał coś na druczku recepty i podał go ponadbiurkiem.- Ufam, że zatrzymasz to dla siebie.- Chyba trudno zakwalifikować tę informację jako poufną i wynikającą zrelacji między lekarzem a pacjentem - odparł szeryf, chowając receptę dokieszeni wraz z notesem, po czym odłożył długopis na miejsce.- Słuchaj, proszę cię jedynie, żebyś zachował dyskrecję - powiedział łan.-Nie ma powodu, aby ktoś jeszcze o tym wiedział, prawda?- łan, miło mi się z tobą rozmawiało - odrzekł wymijająco John,podnosząc się z fotela.-Będziemy w kontakcie.Opuścił gabinet, uprzejmym  do widzenia" pożegnał Becky orazpacjentów w poczekalni, świadomy, że wkrótce całe miasto będzieszeptać o jego niespodziewanej wizycie u lana Crosbiego.Skontaktuje sięz tą Marcy Grenn w Boca - postanowił, wsiadając do radiowozu, mimo żebył przekonany, iż doktor powiedział prawdę.Nie ma sensu wspominać o tej kobiecie Kerri -uznał, odbijającod krawężnika i kierując się ku autostradzie.Wytknie mu jedynie, że jestzazdrosny i złośliwy i wcale nie powoduje nim szczera troska, tylkozwykła zawiść.W końcu Kerri uwierzy w to, w co zechce.Tak zawszejest z ludzmi.- Panie Peterson? - John zaczepił łysawego nauczyciela fizyki, wsuwającsię do boksu i zajmując miejsce po przeciwnej stronie stolika.- Mogę sięprzysiąść?- Szeryf! - zareagował w odpowiedzi zapytany, patrząc ponad głowąJohna w kierunku toalet w głębi lokalu.Co prawda był poniedziałkowywieczór, lecz w barze U Chestera panował tłok.Avery Peterson sączył ginz tonikiem.Nietknięta coca-cola stała na środku politurowanego stolika,plasterek cytryny balansował niebezpiecznie, zaczepiony o brzegwysokiej szklanki.- Właściwie jestem tu w towarzystwie.Poszła przypudrować nos.- W porządku.Ja tylko na chwilę.Jeśli pan pozwoli, chciałbym zadaćkilka pytań.- Myślałem, że w zeszłym tygodniu odpowiedziałem już na wszystkiepańskie pytania.-Avery Peterson wzruszył ramionami.- Pojawiły się nowe.Panie Peterson.- Avery - poprawił go nauczyciel [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lunamigotliwa.htw.pl
  •  
    s/6.php") ?>